Życzyłbym sobie w przyszłości takiego rozwiązania, myślę jednak, że taki pomysł byłby trafiony pod pewnym trudnym do spełnienia warunkiem: ogół wędkarzy dojrzały do szacunku dla wody i ryb, obojętne czy "swoich", które ma pod nosem, czy tych które odwiedza przygodnie. Na chwilę obecną zbyt wiele u nas mięsiarstwa i kombinatorstwa. Przede wszystkim zaś chodzi chyba o to, że w naszym społeczeństwie własność wspólna traktowana jest jako "własność niczyja", do dbania o którą nikt w zasadzie się nie poczuwa, zaś ten i ów chętnie z niej coś dla siebie uszczknie.
Na chwilę obecną sensownym rozwiązaniem byłoby być może oddanie wód stojących i odcinków rzek pod opiekę niewielkich stowarzyszeń wielkości dajmy na to przeciętnego koła wędkarskiego w PZW. Kupowało by się licencje wyłącznie na wybraną wodę, bądź jej odcinek bez konieczności płacenia za wszystkie wody w okolicy co ma miejsce teraz. Uwielbiam łowić na Sanie i Jeziorze Myczkowieckim, ale niekoniecznie interesuje mnie Jezioro Solińskie itd., itd. Ktoś inny lubi zasiadki na stawach w Strzegocicach, ale nie korcą go górskie dopływy Wisłoki. Po co ma za nie płacić? Znajdą się pasjonaci którzy za nie zapłacą. I tak ja wykupiłbym sobie pozwolenie na dwie-trzy górskie rzeczki w okolicy i na pobliski odcinek Wisłoki, a jadąc na urlop kupiłbym co by mi tam do głowy przyszło, Solinkę dajmy na to czy wymienione wcześniej Myczkowce. I święto. W tym mechanizmie - tak jak go widzę - presja decydowałaby o wysokości funduszy przeznaczanych na gospodarkę wędkarską danej wody. A co z wodami, na których łowi niewielu, albo zgoła nikt nie łowi? Powinny znajdować się pod kontrolą instytucji państwowych. Nie spotkałem jednak dotąd wody, gdzie ryby miałyby się źle z powodu zbyt małej ilości łowiących...
Chcę zaznaczyć coś dla mnie w tym mechanizmie najistotniejszego - NAUCZMY SIĘ ODPOWIEDZIALNOŚCI. Do tego potrzeba odpowiednich warunków. W obecnie praktykowanym modelu wędkarz jest zwykłym klientem. Kupuję licencję i z niej korzystam. To skłania "klienta" do rozpatrywania swojego wędkarstwa w kategoriach zysków i strat. Weźmie rybkę i oto zysk. Nie weźmie i strata, karta się nie zwróci. Taka kalkulacja. Zamiast klienta proponuję gospodarza. Wędkarz musi się czuć gospodarzem wody, zdawać sobie sprawę, że od niego coś zależy.
Ktoś może powiedzieć, że przecież taki model funkcjonuje aktualnie - jest sobie koło "Śnięty leszcz", opiekuje się takim to a takim jeziorkiem. Intuicyjnie, lepiej bądź gorzej orientuje się co w nim pływa, co przydałoby się wpuścić. Nawet wyraża te swoje intuicje pisząc do Okręgu PZW, do którego należy, że przydałoby się zwiększyć wymiar okoniowi, a zakazać zabierania lina, a zarybić dajmy na to jesiotrem... i co z tego? Okręg jest decyzyjny, on ma "OPERATY" (magiczne słowo, które zamyka wszystkie dyskusje o zarybieniach dlaczego są takie a nie inne), on wie najlepiej co może i co chce wpuścić. Ja sobie np. gadam od trzech lat, że jest tragedia z drapieżnikami (poza sumem) na stawach w Strzegocicach. Był projekt wprowadzenia zakazu zabierania szczupaka, sandacza i okonia, stworzenia łowiska specjalnego. Jak było, tak jest i nie ma się na zmiany.
Wszystkie wody otwarte dla wszystkich łowiących, to byłaby najlepsza możliwa opcja. Jednak żeby to mogło funkcjonować, to sporo, sporo jeszcze musi się zmienić. Głównie w głowach. Póki co brzmi utopijnie, ale myślę, że kierunek słuszny. Do tego trzeba dorosnąć.