Skocz do zawartości

PSW

Użytkownicy
  • Postów

    75
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    4

Treść opublikowana przez PSW

  1. Artykuł opublikowany 08-02-2011, autor @mapet77 Do napisania tego posta skłoniło mnie parę artykułów w których temat „złów i wypuść” wraca jak woda podczas przypływu i odpływu w oceanie. Jednak nie chciałbym się rozpisywać o słuszności tej zasady, nie jest moim zamiarem wywołanie kolejnej burzy na portalu czy zagorzałych dyskusji. Chciałbym aby ci z Was, którzy darują swoim zdobyczom życie robili to ze szczególną uwagą i rozsądkiem. Zacznijmy od samego momentu pojawienia się nad wodą, bo już w tym miejscu możemy popełnić pierwszy błąd, który później może się odbić na kondycji powracającej do wody rybki. Dużo się pisze o czasie jaki ryba może spędzić poza jej środowiskiem naturalnym i aby czas ten zminimalizować ważna jest organizacja stanowiska naszej zasiadki. Jeśli chcemy z naszej wyprawy przynieść trofeum w postaci zdjęcia z rybą to należy przygotować sobie miejsce w którym sfotografujemy się z naszą zdobyczą. Ja zawsze wykonuję parę „pustych” (bez ryby) zdjęć w celu określenia pozycji w jakiej będziemy się fotografować. Następnie miejsce w którym będę pozował oznaczam np.: kawałkiem patyka lub innym obiektem niewidocznym na zdjęciu, aby uniknąć niepotrzebnego fotografowania metodą prób i błędów. Pamiętam jeden wypad na ryby, byłem sam, gdyż kolega Tony musiał pracować więc zacząłem i nie miałem dużo czasu na wędkowanie, gdyż obiecałem mojej małżonce wspólne popołudnie. Tak więc zabrałem się od razu do roboty, zmontowałem zestawy i … Pierwsze branie nastąpiło po … 3minutach a ja zupełnie w rozsypce (czułem się trochę jak zaskoczona kobieta podczas przygotowania na imprezę która, na 5 minut przed wyjściem stwierdziła że nie ma się w co ubrać) zacząłem dzień szczupłym 2,5kg. Pomyślałem, że już mam tyle tych zdjęć z tej wielkości rybami, że nie będę wyjmował aparatu tylko od razu zarzucę zestaw w to samo miejsce. W momencie jak przynęta opadła na dno zająłem się zamontowaniem sygnalizatora na plecionce, jednak jak tylko otworzyłem kabłąk linka zaczęła uciekać ze szpulki. Nie, nie mogłem się mylić - to było branie więc od razu zaciąłem i na brzegu kolejny 2,5 kilowiec. Żeby było śmiesznie to nadal nie wyciągnąłem aparatu i statywu i to zemściło się na mnie w postaci niesfotografowanej ryby około3,5-4kg i 82cm długości, 15 minut później. Tak więc aparat i statyw to pierwszy krok jaki powinniśmy poczynić w celu skrócenia czasu spędzonego przez rybę poza wodą. Kolejny etap to rozłożenie podbieraka, który lepiej dla ryb i dla nas aby miał odpowiednie rozmiary. Nie ma nic gorszego niż stwierdzenie podczas holu, że przyciągnięta do brzegu ryba „nie bardzo pasuje” do naszej siatki. Ja osobiście polecam podbieraki karpiowe o trójkątnym profilu i długości boku minimum 100cm (to nie jest przesadą). Jedyny minus to transport tej wielkości podbieraka. Przy połowie z łodzi preferuję profil okrągły lub kwadratowy ze sztywną obręczą i nie polecam stosowania chwytaków. Powodują pewnego rodzaju obrażenia w postaci wyłamanych szczupaczych zębów (są niektórzy z nas, którzy wolą je stosować ) lub ran ciętych podniebienia w okolicy żuchwy. Ale tę kwestię zostawiam do dyskusji, może jako temat kolejnego artykułu. W następnej kolejności jest przygotowanie maty do odhaczania aby nasz Esox Lucius miał przynajmniej odrobinę komfortu w tej stresującej sytuacji jaką jest hol i lądowanie. Ja używam dwóch mat w zależności od tego jaki odcinek drogi mam do pokonania od zaparkowanego samochodu do łowiska. Jeśli łowię tuż obok auta to zabieram matę dużą, która po złożeniu wygląda jak wielka torebka damska z suwakami na jej obrzeżach, po zamknięciu której stosuję ją do ważenia ryb. Jeśli przede mną dłuższy marsz brzegiem wody to zabieram tylko „małą” 100x60cm składaną matę z Tandem Baitsa. Jednak brytyjscy specjaliści od połowów szczupaków stosują maty specjalnie wyprofilowane i podszyte gąbką, aby z największą ostrożnością obchodzić się ze złowioną rybą, nierzadko wymiary tych mat to 150x150cm. Jeśli chcecie uniknąć straty czasu na poszukiwanie miary do zmierzenia naszej zdobyczy to proponuję nanieść podziałkę na matę np.: wodoodpornym markerem bezpośrednio na macie. Tuż przed lądowaniem esoxa na macie należy ją zmoczyć!!! I w zasadzie w tym momencie możemy zarzucić nasze zestawy w upatrzone łowisko nie zapominając o pozostałych elementach całej tej układanki, którymi są szczypce, obcinacz do przyponów i ewentualnie miara i waga. Jeżeli chodzi o szczypce to bezdyskusyjnie najlepsze są chirurgiczne zaciski, które po pierwsze charakteryzują się nierdzewnym materiałem z którego są wykonane i mają odpowiednia długość. Często zdarza się, że kotwiczka jest poza zasięgiem waszych „szczypczyków” (nie ubliżając nikomu, ja sam pamiętam moje początki i kompletowanie niezbędnych przyrządów), więc nie będzie tu przesadą zastosowanie szczypiec o długości 30cm lub dłuższych. Co do obcinaczy to często zdarza się, że jedno z ramion kotwiczki ugrzęźnie w skrzelach ryby i próba wyszarpnięcia skończy się krwotokiem lub złamaniem „wachlarza” skrzelowego co dla ryby oznacza powolną śmierć z powodu niewystarczającego natlenienia krwi. W takich przypadkach jedynym rozwiązaniem jest obcięcie grotu kotwiczki i bezinwazyjne usunięcie haka. Czasem , gdy ryba połknie głęboko naszą przynętę jedynym rozwiązaniem jest usunąć jak najwięcej żelastwa z paszczy i liczyć, że wszystko będzie w porządku. Jeśli już uporaliście się z odhaczeniem i sfotografowaniem waszej zdobyczy ostatnim elementem bezpiecznego wypuszczenia jest chyba najważniejszy z czynników jaki musi towarzyszyć każdej takiej operacji a mianowicie nie zapominajcie zmoczyć rąk przed kontaktem z rybą. Jest to bardzo ważne gdyż unikniemy w ten sposób po pierwsze usunięcia warstwy ochronnej naskórka ryby (potocznie śluz) i zapobiegniemy w ten sposób przeniesienia zarazek na wrażliwą skórę ryb. Cóż, cały ten ekwipunek jest niezbędny jeśli chcemy mówić o metodzie „złów i wypuść” lub C&R (Catch and Release) jednak barierą czasami nie do pokonania jest cena jaką musimy za to wszystko zapłacić. Jeśli wszystko dobrze przygotujecie, to w efekcie możecie uwieńczyć swoje dzieło wspaniałym zdjęciem z rybą, wiedząc, że darując jej życie macie możliwość spotkania się w przyszłości. Połamania!!! @mapet77
  2. PSW

    Z ALASKĄ NA CAŁE ŻYCIE

    Artykuł opublikowany 06-02-2011, autor @Siksa Moja przygoda z tą przynętą, bo to o niej będzie mowa a nie o stanie w USA, zaczęła się prawie dziesięć lat temu. Wtedy to od kolegi zakupiłem 2,5cm pływający model tej przynęty w kolorze pstrąga tęczowego. Był to mój pierwszy wobler, którym skutecznie i świadomie łowiłem klenie. Nie jestem w stanie policzyć ile kleni padło właśnie na ten konkretny model nim zostawiłem go na jakimś podwodnym zaczepie, nawet nie pamiętam tej konkretnej sytuacji w jakiej go straciłem. Natomiast jedno jest pewne, po dziś dzień na żadną inną przynętę nie złowiłem tylu ryb. Miewałem takie sytuacje, że widziałem bolenie stojące za zalanym głazem ale nie chciały brać na żadną przynętę na którą dotychczas łowiłem bolenie. Dopiero postawienie w miejscu na kilka sekund Alaski skutkowało grzmotem w wędkę. Jednak były to inne czasy a Wisłok przeżywał jeszcze swoje złote dni. Od tamtych dni wiele rzeczy zmieniło się w moim wędkarstwie. Z jednych przynęt zrezygnowałem, wiele innych przeszło przez moje ręce i powoli zaczynam się w tym wszystkim gubić ale miejsce dla Alaski zawsze jest i będzie wśród innych wabików. Ostatnie dwa lata to zafascynowanie 3,5cm tonącym modelem w kolorze srebrnym. Ta przynęta chyba została specjalnie stworzona na moje potrzeby. Ciężka z bardzo dobrymi właściwościami lotnymi, świetnie wyczuwalna na wędce, bardzo dobrze trzymająca się każdego nurtu a przede wszystkim głęboko nurkująca. Wszystko to sprawia, że sięgam po nią na praktycznie każdej wyprawie wędkarskiej skierowanej na klenie czy brzany. Przynęty te obecnie są zbrojone w dwa rodzaje kotwic. Jedne to zwykłe druciaki a od stosunkowo niedawna można spotkać przynęty zbrojone w dobrej jakości kotwice. W przypadku tych pierwszych proponowałbym wymianę przynajmniej jednej kotwicy na zdecydowanie lepszą. Oszczędzi nam to zdrowia w momencie zacięcia naprawdę okazałego klenia czy brzany. Druciaki te potrafiły zostać niebezpiecznie wygięte nawet podczas holu średniej wielkości bolenia. Nie wiem dlaczego ale firma Dorado nie produkuje Alasek w kolorach przypominających śliza, kiełbia czy innych przydennych rybek a w innych modelach np: Invaderach te kolory można spotkać. Jak dla mnie to wielka strata ale może ktoś decyzyjny w tej firmie przeczyta to i uzupełni jak dla mnie te podstawowe braki. Jakieś dwa lata temu został również zmieniony kształt pływających Alasek. Z moich obserwacji wynika, że ta zmiana nie wyszła przynęcie na dobre. Jeżeli przy najmniejszych modelach ta zmiana nie jest jeszcze taka zauważalna to już przy mojej ulubionej wielkości da się to odczuć mniejszą ilością brań. Mianowicie pływający model 3,5cm stał się bardziej otyły czyli bryłkowaty. Stawia większy opór we wodzie, jest więcej pustych brań, więc staram się używać tylko modele tonące. Na szczęście jeszcze można spotkać na allegro stare pływające modele bądź w sklepie wędkarskim nie wszystko zostało wyprzedane. Zdarza się również, że Alaska jest wybijana przez nurt. Jest na to prosty sposób i dotyczy się każdej przynęty z zaczepem agrafki zrobionym w sterze. Wystarczy wziąć zwykły pilniczek do paznokci i po stronie przeciwnej od wybijającej wobler przetrzeć kilkanaście razy ster. Należy robić to delikatnie bo łatwo przesadzić ale nigdy nie udało mi się w ten sposób zepsuć przynęty a w każdej byłem w stanie poprawić jej pracę. Teraz nie pozostaje mi nic innego jak życzyć Wam takich smoków w nadchodzącym sezonie. @Siksa
  3. PSW

    DZIKA WYPRAWA DO SZWECJI

    Artykuł opublikowany 10-01-2011, autor @geo W kilku zdaniach przedstawię moja tegoroczną wyprawę na rybki do Skandynawii. Od razu powiem ze cały koszt wyprawy mieścił się w kwocie 600zł. Cena obejmuje paliwo, prom, żywność. Liczba osób jakie uczestniczyła spartańskim maratonie to 5. Kilka słów organizacyjnych i przechodzimy do konkretów czyli powody dla których choć raz w życiu trzeba połowić w tych jeziorach.. Było to jakieś 7 dni konkretnego łowienia + 2dni droga i dojazdy. Wyjazd z Podkarpacia w czwartek w nocy, piątek godz. 12 prom Gdańsk-Sztokholm. Sobota to spokój po przyjeździe, niedziela to pierwsze rzuty i efekty. Nazw jezior nie podaję choćby dlatego ze ich nie pamiętam z ''dziwnego'' nazewnictwa (było to max 200km od Sztokholmu). Miejsca i miasto nie przypadkowe, mój znajomy, wędkarz, pasjonat spinningu pracował tam długi czas więc można powiedzieć ze jest naszym przewodnikiem w sumie obławialiśmy 3 piękne jeziora o podobnej wielkości i charakterze. Coś na temat wody itp. Jeśli chodzi o krajobrazy niesamowite i niespotykane u nas: Brak presji, spotkaliśmy dwóch wędkarzy w podeszłym wieku łowiących na trola. Jak się okazało jedyni mieszkańcy jednego z brzegów jeziora dotyczy to całej wyprawy! Jeziora są naprawdę dzikie dlatego nie spotkamy tam nic oprócz dużych ryb, reniferów lisów i innych żyjątek. Dojazdy tylko przez prywatne tereny, reszta to lasy i głazy. Teraz coś o rybkach i przynętach. Szczupak pierwszorzędny cel wyprawy, okoń który dopisał w dużej liczbie, zero sandaczy (tu rozczarowanie) i niesamowita jak dla mnie niespodzianka to ogromne jazie biorące na szczupakowe woblery (tylko pływające w momencie kiedy wpadały na taflę wody). Najskuteczniejsze okazały się wahadła, szeroka praca typ np. alga, gnom, kochały je nawet okonie. Był to także plus jeśli chodzi o łowienie tymi przynętami w wszelakich zaroślach. Ataki szczupaków są imponujące, niespotykana agresja! Widok takiej sceny pamięta się długo. Odpoczywamy na ogromnym głazie jakieś 200-300m od brzegu, kolega wykonuje rzut w pozycji siedzącej i trafia szczupaka tzw. przez nas szwedzki standard jakieś 70cm. Hol przebiega normalnie, widzimy najpierw wahadło w paszczy w bardzo czystej wodzie już z dużej odległości, ale szczupak nie jest sam, ma 2 kompanów podobnej wielkości które wyglądają jakby chciały atakować nienaturalnie zachowującego się kolegę, prawdopodobnie jest tam Duży kanibalizm widać to również po obrażeniach niemalże każdej rybki. Dni upływają, ręce czują godziny łowienia przez cały dzień (o ile wiemy kiedy on jest, brak nocy w pewnym okresie roku) a my powoli zaczynamy łowić przynętami typu ''gigant'' szukamy tak wymarzonej metrówki, niestety duże przynęty tylko nas zniechęcają. Kolejny dzień przynosi upragnioną rybę, trafiam giganta niemalże w ostatnim rzucie dnia. Na kamienistym, głębokim dnie wzdłuż pasa trzcin. Jakieś kilkanaście minut mocnych odjazdów w stronę otwartej wody i jest nasz. Przy łodzi lekki szok i strach widząc jego zęby. Kilka fotek, waga nieznana, mierzy 106cm, to był dzień w którym nie mogłem spokojnie zjeść ziemniaczków z ogniska i pieczonego okonia.. Kolejne dni to oczywiście szukanie gigantów, no niestety do końca wyprawy zostają tylko wspomnienia po tamtym i fotki. Teraz coś jeszcze o rybkach bo to oczywiście jest najważniejsze i przechodzimy do następnego tematu. Liczba ryb złowionych oczywiście nieznana bo nikt z nas nie prowadził statystyk, ale powiem tylko tyle ze jedna np. spora zatoka z konkretnymi trzcinami potrafiła zając kilka godzin aktywnego łowienia, tzn. kilkanaście brań na godz. szczupaków w przedziale 60-90cm. Nie będę oszukiwał i powiem ze bywało i tak kiedy chmury dotykały jeziora ze jedyną figurą na fotkę mógł być szczupakowy wobler. Teraz ciekawa rzecz przynajmniej dla mnie jeśli chodzi o szczupaka nie został złowiony mniejszy niż 50, to samo dotyczy okonia. Dały się łowić piękne okonie w różnym przedziale wiekowym ale najmniejsze to już tylko 20-30cm pomimo małych okoniowych przynęt. Po kilku dniach człowiek zaczyna dostrzegać przy którym kamieniu złowimy jaką rybkę. Powód jest prosty brań mamy 100% więcej niż na naszych wodach, o wiele więcej wyciągamy (często szczupakowi wystaje tylko przypon z paszczy) dlatego weryfikacja naszych umiejętności lub błędów jest prostsza. Co jeszcze ciekawego daje się zauważyć w jeziorach to podział wiekowy (czyt. wielkościowy). Co chce przez to powiedzieć - zaczynamy od zatoki: pewne miejsca to każdy kamień - szczupak ok. 60-70cm. W promieniu 50m od kamienia niezliczone brania okoni. Następne pewne miejsca to np. trzciny ale tylko te sąsiadujące z brzegiem. Żadnemu wędkarzowi raczej nie przyjdzie do głowy wrzucać przynęty w trzciny okazało się jednak ze przynęta zostaje nie atakowana tylko przez moment kiedy leci w trzciny, tzn. kiedy jest w powietrzu, dotyczy to tylko szczupaków max 60cm. Jeśli chodzi o większe egzemplarze każdego gatunku jest to tylko teren sąsiadujący z otwartą taflą jeziora. Moja taka teoria wymyślona już w kraju wikingów dotycząca tej sprawy. Myślę ze przy takim zagęszczeniu drapieżnika każdy rocznik wie gdzie jego miejsce w ekosystemie dlatego im dalej w las... Oczywiście nie dotyczy to na pewno starych ryb którym jak wiadomo wolno wszystko i pewno pływają gdzie chcą. Jeśli chodzi o okonia nie przesadzę jak napiszę jest go ogrom. Jazie kochają tam każdą trawę ale myślę ze powód jest tylko jeden - chcą przeżyć. To tyle jeśli chodzi o rybki, 3 gatunki były molestowane przez cała wyprawę. Jak wspomniałem pomimo starań o sandacza zero ''pstryknięć''. Populacje ryb zależne od każdego jeziora, jeżeli brało więcej okoni w danym miejscu wiadomo ze np. szczupaki trafiały się sporadycznie i odwrotnie. Teraz jeśli chodzi o tak zwaną ''arenę'' na której walczyliśmy. Dno jezior wysłane jest 3 rodzajami kamieni - małe, średnie, olbrzymie na których można odpocząć wraz z całym ekwipunkiem i sprzętem pływającym. Właśnie spod takich kamieni drapieżniki wyskakują do ataku Teraz trochę technicznych i survivalowych rzeczy związanych choćby z obozowiskiem i przeżycie w tym dzikim klimacie. Jedna z ważniejszych rzeczy która na pewno was interesuje to licencja. Odpowiem tylko tyle - nie kupiłem żadnej.. Mój kolega który tam pracował poznał kilku Szwedów, od których dostał pozwolenie na korzystanie z prywatnego brzegu. I to zazwyczaj wystarcza. Wygląda to zwykle tak, domek letniskowy jakieś 200-300m od jeziora, wokół gęsty las i cienka przecinka biegnąca do jeziora przy którym zazwyczaj 2 łódki, nierzadko z silnikiem, wędkami, przynętami, wyobrażacie to sobie w Polsce? Oczywiście nie było problemów z używaniem środków pływających. Z tego co mi już wiadomo dotyczy to tylko północnej części Szwecji, południe już zna niektórych pseudo-polskich wędkarzy. Są wprowadzane nawet limity w dolnej części jezior choćby przez taką akcję spotkano wędkarzy którzy wybrali się do Szwecji samochodem chłodnią!!! Trochę to smutne bo chcąc otrzymać pozwolenie możemy otrzymać negatywną odpowiedz w przyszłości. A otrzymanie np. pozwolenia wygląda tak jak np. w naszym przypadku kiedy to chcieliśmy poznać jeszcze jedno jezioro ''Domek nad jeziorem, podjeżdżamy na trawnik, przed dom wychodzi typowy wielki Szwed z dużą brodą (dialog prowadzony oczywiście w języku ang.) pytamy o jakieś jeziora do łowienia. Na to Szwed - Polacy i pewnie na szczupaki i pewnie na duże my na to tylko yes. Gość wsiada w starego saaba i jedziemy jakieś 2km przez las, później, polne drogi i zajeżdżamy w naprawdę dzikie miejsce. Dostajemy tylko 2 polecenia: zero śmieci resztki jedzenia i rybek do wody. Obawa wszystkich Szwedów przed niedźwiedziami jest ogromna, nasza zresztą tez. Skąd resztki? z jedzonych rybek. Zminimalizowanie kosztów poprzez jedzenie rybek, oczywiście nie wszystkich. Dzienna racja to około 4 szt. kilka okoni, ziemniaczki na boczku z kociołka bo tylko takie mięso wytrzyma tak długo bez lodóweczki. Chlebek pieczony przez znajomego bo tylko taki wytrzymał w takim wilgotnym miejscu do tego smalczyk i zupa z okonia. Panowie daje słowo wszystko smakuje tam pysznie. I tak mamy już gastronomię. Jeśli chodzi o spanie nikt raczej nie zasypia na dużej niż to jest konieczne oczywiście w namiotach, obóz musi być ogrodzony zasiekami przed wystraszonym stadem reniferów (rada Szweda). Oczywiście jakość elementów obozu zależy od zasobności portfela. Pogoda jest tam nieprzewidywalna a szkoda spływać z jeziora po to tylko aby przeczekać deszcz, który może trwać 10 godz. Kąpiel i higiena rzecz jasna w jeziorze to już bez względu na temp. Jak sami widzicie jeśli dobrze to sobie rozplanujemy nie musi to być zbyt drogie. Przygotowania znacznie wcześniej, np. czekać na promocję promu (bilet w tym roku to lekko ponad 900zł na 5 osób +samochód), paliwo po kosztach, czy boczek pakowany próżniowo z ''pierwszej ręki''. Przedstawiłem to wszystko oczywiście na tyle ile mogłem to wyrazić słowami, reszta to tylko prawdziwe emocje związane nie z holem jednej ryby (jak to jest np. czasami przez cały dzień biczowania naszego ulubionego łowiska) a kilkunastu, dlatego już planujemy następną wyprawę. Może w tym sezonie. @geo
  4. Artykuł opublikowany 31-12-2010, autor: @rapala Zima to czas odpoczynku, to także dobra pora na przemyślenia o wędkarstwie. Patrząc na 28 lat z życia, które wypełniło mi wędkarstwo, człowiek zdaje sobie sprawę jakie zmiany nastąpiły w sprzęcie, technikach połowu jak i w samym podejściu do wędkarstwa. Czasy wędzisk wykonanych z bambusa minęły bezpowrotnie, zastąpiły je nowoczesne włókna węglowe. Nastały czasy super wytrzymałych kołowrotków, plecionek i całej elektroniki z jaką obecnie każdy z nas ma do czynienia. Czy to dobrze? Pewnie tak ale czasami czegoś brakuje z tamtych lat, może tej spontaniczności Obecnie techniki wędkarskie poszły w kierunku specjalizacji w połowie określonych gatunków ryb. Nigdy nie byłem i nie jestem zwolennikiem na dzielenie wędkarzy na spiningistów, muszkarzy czy karpiarzy. W ten sposób można dzielić tylko techniki połowu ale nie ludzi. Często takie podziały prowadzą do wywoływania niepotrzebnych złych emocji i dzielenia wędkarzy na lepszych i gorszych. Sandacze i karpie to dwa gatunki ryb, którym poświęcam najwięcej swojego wędkarskiego czasu. W artykule tym, chcę przedstawić moje osobiste przemyślenia na temat "Czym jest dla mnie łowienie karpi z perspektywy zwykłego wędkarza?". Jak to wszystko się zaczęło? Wędkarstwem zaraził mnie mój wujek i kuzyn. Pamiętam dokładnie pierwsze wyprawy nad Wisłok i San. Dla 12-sto letniego bajtla było to coś nowego i niezwykłego, jakże różniącego się od podwórkowych zabaw z kolegami. Pamiętam pierwszą zakupioną DDR-owską wędkę, wystaną w kolejce w jedynym sklepie wędkarskim przy ul.3-go Maja w Rzeszowie. Do dzisiaj pamiętam notoryczne rozkopywanie ogródka matki w poszukiwaniu robaków a także solidne lania po powrocie z kolejnej "niezapowiedzianej" wyprawie na ryby. Czasy odległe ale jakże sympatyczne do których wracam zawsze z sentymentem. Nikt wtedy nie słyszał o jakże teraz popularnych "angielskich" zasadach, sprzęt był trochę toporny ale rzeki były pełne ryb. Płocie,świnki,certy... W tamtych czasach Wisłok obfitował w te gatunki. Zanęty, mało kto ich używał. Bo i po co? Może poza pęczkiem, który był ogólnodostępny i białymi robakami, które czasami udało się zdobyć w zakładach mięsnych a pomimo to po kilku godzinach wędkowania siatka była już pełna ryb. Pamiętam pierwsze nocne wyprawy na San i kilku kilometrowe marsze od stacji do rzeki, czasy kiedy posiadacz Syrenki Bosto był farciarzem. Piękne i potężne brzany o których dzisiaj nie jeden może tylko pomarzyć. Oczywiście dla młodego chłopaczka kontakt z tą waleczną rybą w większości kończył się zerwanym zestawem ale chociażby krótki hol dawał więcej emocji niż dzisiaj złowienie dużego karpia. Później przyszły czasy szkoły średniej, czasy buntu i zabawy. Młodość ma swoje prawa i wędkarstwo na kilka lat zeszło na dalszy plan. Ale czym skorupka za młodu nasiąknie...I wędkarstwo powróciło. Po kilku dobrych latach łowienia na bolonkę, gruntówkę zaczęło czegoś w tym wszystkim brakować. Czego? Dużych ryb! Impulsem do zainteresowania się karpiami było pewne zdarzenie a główną rolę odegrał w nim starszy wędkarz siedzący nie opodal mnie nad jednym ze zbiorników. Było to nad zalewem w Nowej Wsi, który obfitował w tamtych latach w piękne karpie i amury. Pisk sygnalizatora i jest! Oczywiście nie omieszkałem podejść i zobaczyć jego zdobyczy. Ów wędkarz złowił wtedy pięknego lustrzenia. Karp miał około 10kg i w porównaniu z łowionymi przeze mnie karpiami, które stawały się często "przyłowem" był ogromny. Później często rozmawialiśmy o karpich a raczej to On opowiadał mi o nich. Chęć złowienia i pasja związana z nimi narastała. W końcu nadszedł moment zakupu pierwszych mocnych wędzisk, kołowrotków i szukanie wszelkich informacji związanych z karpiami i metodami ich połowu. Były to czasy kiedy kulki proteinowe i metoda włosowa dopiero do nas docierały a stary poczciwy kartofel nadal był przynęta numer jeden. Minęło kilka kolejnych lat, kiedy wszystko się zmieniło. Tak to nie raz w życiu bywa że coś czego szukamy, niejednokrotnie znajduje się blisko nas. Kolega,którego spotkałem nad wodą a znałem jeszcze z czasów "podstawówki", okazał się pasjonatem łowienia karpi. To właśnie On objaśnił mi tajniki metody włosowej i nauczył jej podstaw. To od niego dowiedziałem się czym jest łowienie dużych karpi i na jakich zasadach się opiera. W dobie internetu i swobodnego dostępu do informacji, znalezienie tego co chcemy wiedzieć jest banalnie proste. Przeglądając strony, szybko doszedłem do wniosku że łowienie karpi stało się odrębnym działem w wędkarstwie i jest spora grupa ludzi dla których jest ono pasją życiową. Przyszedł czas na przewartościowanie zasad wędkarstwa i ukierunkowaniu ich według zasady "NO KILL", na kolejną wymianę sprzętu na bardziej profesjonalny i dostosowany do połowu tego gatunku ryb. Z upływem czasu zacząłem poznawać nowych ludzi, którzy łowieniu karpi poświęcali sporo wolnego czasu. Zasada że "Nie ilość a jakość się liczy" zaczęła coraz mocniej obowiązywać. Wiedza zdobyta ze stron internetowych a także ta, którą uzyskałem poprzez wymianę doświadczeń z kolegami, okazała się niezastąpiona w praktyce. Może moje rekordy wśród karpi i amurów nie są imponujące w porównaniu z innymi ale też nie są najgorsze. Są adekwatne do czasu jaki jestem w stanie poświęcić na ich łowienie. Każdy kto łowi karpie, musi sobie we własnym wędkarskim życiorysie, pozostawić miejsce także na niepowodzenia. Miejscówki czy przynęty, które okazały się dobre w jednym sezonie wcale nie muszą się sprawdzić w następnym. Wpływa na to wiele czynników, które w skuteczny sposób mogą pokrzyżować nasze "karpiowe" plany. Łowienie dużych karpi to ciągłe poszukiwanie i wymyślanie nowych zestawów i przynęt, to także godziny poświęcone na obserwowanie wody dla wytypowania najlepszego miejsca połowu. Wyjazdy na nowo odkryte łowiska wiążą się niejednokrotnie z "zaczynaniem wszystkiego od początku". Nie raz zjeżdżałem z łowiska bez przysłowiowego "brania". Wszelkie strategie, obmyślane tygodniami brały w łeb ale cierpliwość w dążeniu do celu się opłacała. Następne wyjazdy nad wodę, często rekompensowały niepowodzenia i obdarzały "przyzwoitymi" karpiami albo amurami. Czym jest dzisiaj dla mnie łowienie karpi? To przede wszystkim, właściwie ukierunkowana świadomość wędkarska a jej podstawowym założeniem jest zasada "Nie Zabijaj". Może nie jestem stu procentowym jej "wyznawcą" ale zabierane ryby stanowią znikomy procent wszystkich przeze mnie złowionych. Odnosi się to w szczególności do dużych okazów, które powoli zaczynają stanowić coraz mniejszy procent ryb naszych wód. Jednym z powodów jest także pewnego rodzaju szacunek do tych sprytnych, silnych i walecznych ryb. Nie wyobrażam sobie obecnie sytuacji w której taka duża ryba, dostarczając mi tyle przeżyć i emocji podczas holu, miała by skończyć jako kolejna porcja mięsa. Łowienie karpi stało się także "odskocznią" wobec drugiej pasji jaką jest łowienie sandaczy na spining. Metody, która zmusza do nieustannego chodzenia czy pływania, ciągłego przemieszczania się po zbiorniku w poszukiwaniu tych ryb. Zasiadka karpiowa to metoda stacjonarna, pozwalająca na błogi odpoczynek,poczytanie ciekawej książki czy długie rozmowy z kolegami. Można by tu jeszcze wiele wymieniać ale dla mnie to jest chyba najważniejsze. Długie zimowe wieczory sprzyjają planowaniu i obmyślaniu nowej strategii karpiowej w oczekiwaniu na ciepłe wiosenne dni. Jest wreszcie czas na wyczyszczenie i konserwację całego majdanu karpiowego a przez kilka lat trochę się tego uzbierało. Przeglądanie stron "karpiowych" czy uczestnictwo w forach dyskusyjnych to dobry sposób na zaczerpnięcie kolejnej porcji wiedzy. Choć do rozpoczęcia sezonu jest jeszcze trochę czasu ale na planowanie kolejnych zasiadek karpiowych nigdy nie jest za wcześnie. Zdaję sobie sprawę że samo życie i tak w pewnym stopniu zweryfikuje moje plany ale poczucie na nowo klimatu letnich "zasiadek" jest bardzo przyjemne. Kilka słów do tych,którzy będą chcieli zacząć wędkarską przygodę z łowieniem karpi. Od czego zacząć? Poznanie przeciwnika. Paradoksalnie, wielu wędkarzy od zakupu sprzętu zaczyna swoją przygodę z karpiami a następnie przychodzi wielkie rozczarowanie. Najważniejszą rzeczą jest poznanie karpa, jego zwyczajów, charakteru czy sposobu zachowania się w określonych zbiornikach. O ile złowienie niedużych karpi może okazać się z pozoru łatwe tak przechytrzenie dużych osobników nie jest rzeczą prostą. Im więcej będziemy wiedzieli tym więcej "atutów" możemy im przeciwstawić. Strony internetowe pełne są dzisiaj informacji na ten temat a wiedza jaką uzyskamy pozwoli na uniknięcie wielu błędów i zapłacenia przysłowiowego "frycowego". Wolny czas. Łowienie karpi niejednokrotnie związane jest z kilkudniowymi "zasiadkami". Każdy z nas dysponuje określonym jego zasobem. Praca, rodzina czy dzieci. Nigdy nie starajmy się stawiać wędkarstwa ponad wszystko. Zawsze można znaleźć jakiś rozsądny kompromis i dobrać technikę wędkowania do wolnego czasu jakim dysponujemy. Pozwoli nam to na uniknięcie wielu nieporozumień. Dobrze rozumieją to Ci, którzy stan kawalerski mają już za sobą. Zasoby finansowe. Niestety, łowienie karpi jest dość kosztownym hobby! Samo zgromadzenie odpowiedniego sprzętu, zapewnienie sobie "zaplecza" na kilkudniowych zasiadkach czy sam fakt posiadania samochodu itp. zmusza nas do dysponowania pewną sumą pieniędzy. Najlepiej koszty rozłożyć na parę lat, na początek ograniczyć się do zakupu tylko niezbędnych rzeczy jakie będą nam potrzebne a łowiska wybierać w najbliższej okolicy. Sprzęt wędkarski. Na początek nie za drogi ale solidny i mocny. Wybór mamy duży a dostępność łatwą, do kupienia w każdym sklepie wędkarskim. Jaki? Poprzedni punkt. Do tego strony internetowe,fora dyskusyjne a także wiedza kolegów. KARPIARZ, nigdy nie lubiłem i nadal nie lubię tego określenia jetem po prostu WĘDKARZEM. Choć od momentu, kiedy zacząłem dość poważnie traktować łowienie karpi minęło parę lat, wielu rzeczy o nich jeszcze nie wiem. Wiele jeszcze się dowiem a wiedzę jaką posiadam jeszcze nie raz zweryfikują same ryby. Sprzęt i cały ekwipunek zgromadzony przez te lata daje mi możliwość dość komfortowego spędzania czasu nad wodą. Mocne wędziska i kołowrotki umożliwiające wyholowanie dużych osobników, cała ta elektronika wędkarska pomocna w łowieniu ryb. Dzięki obecnej technologii, dającej wędkarzowi sprzęt najlepszej jakości nie trudno przewidzieć zwycięzcy. Czy dzięki niemu walka z dużymi rybami będzie dziecinnie prosta a wynik tej rywalizacji z góry przesądzony? Mam nadzieję że nigdy do tego nie dojdzie. Przez kilka lat gromadziłem wszystko co jest mi potrzebne do łowienia karpi, tylko znowu zaczyna brakować czegoś w tym wszystkim...DUŻYCH RYB! @rapala
  5. Artykuł opublikowany 20-12-2010, autor @rapala Pierwsza wyprawa na lód często bywa bardzo emocjonująca i wbrew pozorom wymaga dobrego przygotowania. Aspekty bezpieczeństwa,zawsze powinny znajdować się na pierwszym miejscu i nigdy nie powinniśmy o nich zapominać nawet wtedy kiedy grubość pokrywy lodowej osiągnie 20-30cm. Należy pamiętać że, każdy kto zapewni sobie w najwyższym stopniu bezpieczeństwo, pewnie stąpa po lodzie, szybciej od innych odnajduje miejsca przebywania ryb. Komfortowa sytuacja jaką sam sobie stworzył pozwala na czerpanie dużej przyjemności z tej metody wędkowania. Mormyszki, blaszki podlodowe oraz "poziomki". Trzy podstawowe rodzaje przynęt, w które powinniśmy się zaopatrzyć wybierając się na wędkowanie podlodowe. Mormyszka - przynęta najbardziej uniwersalna w połączeniu z ochotką, stosowana przez cały sezon znakomicie sprawdza się przy połowie ryb spokojnego żeru jak i drapieżników. Do wyboru mamy wiele modeli, kolorów a także wielkości. Najbardziej rozpowszechnione są mormyszki wykonane z ołowiu i wolframu, złote, srebrzyste i matowe. Nikt jednoznacznie nie wskaże jaki model jest najlepszy, ponieważ ma na to wpływ zbyt wiele czynników takich jak gatunek łowionych ryb, pogoda czy głębokość na jakiej łowimy. Tutaj wiedza jaką dysponują wędkarze, którzy już o pewnego czasu łowią na lodzie będzie niezastąpiona i na pewno znajdziecie wśród swoich kolegów takich, którzy się nią podzielą. Miłośnicy okoni, prowadzą ją pulsacyjnymi ruchami tuż przy dnie na przemian z większymi skokami obławiając tym samym różne partie wody. W tym wypadku najlepiej sprawdzają się najmniejsze modele wolframowe i wykonane i ołowiu, "łezkowate" i "okrągłe", srebrzyste jak i matowe dobrane wagowo i wielkościowo do głębokości połowu a na haczyk obowiązkowo ochotka, która jest podstawową przynętą naturalną jaką stosujemy w zimie. mormyszki Często stosuję mały patencik jakim jest niewielki kawałeczek czerwonej włóczki przymocowany na stałe do haczyka mormyszki. Podnosi to skuteczność mormyszki w niektórych sytuacjach ponieważ ochotka ma tendencję do "blednięcia", kiedy dłuższy cza przebywa w wodzie a i nie kiedy jakość jej jest nie najlepsza. Łowcy, leszczy, krąpi czy płoci kładą ją na dnie lekko naprężając kiwok albo zawieszają ją nieruchomo kilka centymetrów nad dnem albo stosują technikę polegającą na "ząbkowatym" podnoszeniu i opuszczaniu jej, często w różnych partiach wody. Kiedy wybierzemy się aby zapolowć na leszcze na pewno musimy się zaopatrzyć w większe i cięższe modele. Często głębokość na jakiej będziemy łowili sięga 6-10m w niektórych zbiornikach nawet kilkunastu. I także w tym wypadku, spory pęczek ochotki założony na haczyk mormyszki będzie niezastąpiony choć na niektórych łowiskach dobrze sprawdza się "gnojniaczek". Każdy sposób jest dobry jeżeli skutkuje częstymi braniami. Z czasem, sami wypracujemy sobie najbardziej skuteczne sposoby na połów różnych gatunków ryb a wszelkie sposoby zdobywania wiedzy będą dobre. Blaszka podlodowa - moja ulubiona przynęta. Jak dużo łowiących z pod lodu tak dużo jej modeli. Różne kolory, ciężary i wielkości. Najczęściej stosowne to srebrzyste, koloru "mosiądzu" i "ołowiu" z połyskiem i matowe. I tutaj nie warto kombinować, te trzy podstawowe kolory w zupełności wystarczą. Nie sposób ocenić walorów "łowności" błystek oferowanych przez sklepy. Najlepiej to ocenią ryby żerujące pod powierzchnią lodu. Ciężar błystki podlodowej tak jak w przypadku mormyszki, dobieramy do głębokości łowiska a kolor według prostej zasady "Gdy słonecznie-błystka srebrzysta z połyskiem, gdy pochmurno-matowa". I nie zapominajcie o czerwonym akcencie na haczyku lub kotwiczce! W znacznym stopniu może podnieść łowność naszej błystki. Zimowe okonie lubią ten kolor i działa na nie pobudzająco. Blaszka podlodowa jest jedną z najlepszych przynęt okoniowych na pierwszym lodzie. W tym okresie w wodzie jest jeszcze dużo tlenu a jej temperatura w niektórych partiach zbiornika "wysoka". Ryby mają jeszcze apetyt a wspomniana duża zawartość tlenu przyśpiesza przemianę materii a co za tym idzie, częsta aktywność okoni. błystki podlodowe "Poziomki" - Przynęta trochę niedoceniana przez wędkarzy.Przedstawione na zdjęciu poniżej to tzw. rapalki i właśnie tej firmy polecam tym, którzy będą chcieli spróbować swoich sił łowiąc na tego typu przynęty. Perfekcyjny sposób wykonania i nienaganna praca. Sposób prowadzenia jest podobny jak blaszek podlodowych z tą tylko różnicą że ruchy podczas podciągania muszą być płynne i wolniejsze a żyłka cały czas napięta. Poziomki ze względu na swoją konstrukcję,należą do przynęt które najbardziej "odchodzą" na boki zatem po każdorazowym podciągnięciu i opuszczeniu należy odczekać dłuższą chwilę aż jej praca się ustabilizuje. Dobra przynęta na większe okazy okoni a także na grudniowe szczupaki,szczególnie ,jaskrawe modele mogą okazać się "strzałem w dziesiątke" na zbiornikach gdzie przejrzystość wody jest niewielka. Na poziomki zbyt często nie łowię ale mam je w skrzynce i zawsze kiedy jestem na lodzie kilka wywierconych dziur nie omieszkam nimi obłowić a w szczególności wczesnym rankiem albo pod sam wieczór. wędka podlodowa z poziomkami Zestaw do połowu okoni to klasyczna "podlodówka" długości 50-70cm najlepiej z kiwokiem ale nie koniecznie, mały kołowrotek ze stałą szpulą, żyłka 0,14-0,16mm, smukła blaszka podlodowa. Nauka łowienia na błystkę podlodową nie jest trudna i do opanowania w ciągu jednego dnia. Opuszczamy przynętę do dna a następnie podnosimy kilka-kilkanaście centymetrów, w ten sposób ustalamy zakres opadania. Płynnym ruchem (nie raptownym) nadgarstka podrywamy ją do góry a następnie opuszczamy szczytówkę pozwalając jej opaść i czekamy kilka sekund aby praca blaszki się ustabilizowała. Wtedy właśnie w 90% przypadków mamy brania. Następnie czynność powtarzamy. Dobre rezultaty przynosi puknięcie blaszką o dno co kilkanaście "cykli" podrywania albo podnoszenie jej z dna co 15-20cm z małymi przerwami. Tak zachowującą się "rybkę" okonie atakują agresywnie. Najważniejszą zasadą przy połowie okoni tą techniką jest aktywne poszukiwanie co niejednokrotnie wiąże się wywierceniem kilkudziesięciu dziur a tym samym z ciągłym chodzeniem. Jaką najlepiej obrać strategię, kiedy nasza znajomość zbiornika jest niewielka, aby ilość "wydeptanych" kilometrów była jak najmniejsza? Po pierwsze. Kierujmy się tam gdzie już wędkuje kilka osób. Prawdopodobieństwo że właśnie w tym miejscu "coś się dzieje" jest duże. Po drugie. Na pierwszym lodzie szukajmy płycizn z 1-2m wodą, wodę głębszą zostawmy sobie na późniejszy czas. O tej porze zasoby tlenu w płytkiej wodzie są jeszcze duże i przebywanie ryb w tych rejonach częste. Wiercenie dziur zacznijmy od brzegu i co 5-10m przesuwajmy się w głąb zbiornika obławiając błystką różne partie wody. Schodkowaty charakter dna na niektórych zbiornikach pozwoli nam na szybkie wytypowanie rejonu przebywania ryb. I jeszcze jedna rada. Kiedy łowicie w słoneczny dzień w miejscu gdzie woda jest płytka, nie wybierajcie sitkiem śliżu z przerębla. Nagłe "wpuszczenie" do zbiornika zbyt dużej ilości światła może spowodować całkowity zanik brań. Pamiętajcie o tym. Po trzecie. Starajmy się wytypować miejsca przebywania drobnicy na danym zbiorniku. Możecie być pewni że w tym rejonie przebywają również okonie a osobniki 1-2kg nie są rzadkością. Jeżeli przeźroczystość wody na zbiorniku jest duża co jest częste o tej porze roku, spróbujcie zaglądnąć do wywierconej dziury. Przy odrobinie szczęścia zauważycie pływającą drobnicę a obok niej "pilnujące" je okonie. Co wtedy krzykniecie? Domyślcie się sami. Po czwarte. Jeżeli z takiego miejsca uda Wam się złowić "przyzwoitego" okonia możecie być pewni że pod lodem czai się drugi (zapewniam!). Nawet duże okonie nie pływają same. Zasada dobrze nam znana z grzybobrania "Jeżeli znajdziesz jednego prawdziwka to musi obok być drugi" i może być tu dobrym przykładem. Dobrze o tym wiedzą "starzy wyjadacze". Po piąte. Zatopione drzewa, krzaki czy stara opona są wielce godne dokładnego obłowienia. Szansa złowienia w takim miejscu grubego okonia jest bardzo duża. Po szóste. W niewielkich a głębokich zbiornikach (np. 10m), gdzie średnia głębokość wynosi kilka metrów nie szukajcie najgłębszych rejonów. Często na tak dużych głębokościach występuje przyducha i zawartość tlenu w wodzie równa zeru. Kilka słów o aspektach "humanitarnych" tej metody połowu. Częstą sytuacją z jaką się spotkamy łowiąc na pierwszym lodzie są tzw. "obcinki" naszych przynęt przez szczupaki. W przypadku łowienia na mormyszki skutecznej rady niestety nie ma i z taką sytuacją musimy się pogodzić. Straty w tych przynętach na pewno będą a mój "rekord" to pięć obciętych mormyszek wolfamowych w ciągu dnia. Dodam tylko że były to czasy kiedy takie przynęty kosztowały około 10zł więc i strata dotkliwa. W przypadku blaszek podlodowych jesteśmy w lepszej sytuacji. Tutaj z pomocą przychodzą nam wszelkiego rodzaju najcieńsze przypony, czy to wolframowe, stalowe czy specjalne plecionki wykonane z podobnych materiałów. W obecnych czasach z kupieniem takich przyponów nie będzie problemu. Zastosowanie tych materiałów nie ma większego wpływu na pracę naszej blaszki a co za tym idzie na nasze wyniki. Przyniesie nam to w pewnym stopniu oszczędności finansowe. Często takie blaszki wykonywane są ręcznie, ich łowność wysoka a sentyment jaki do nich mamy bardzo duży. Unikniemy również niezbyt przyjemnego uczucia kiedy pomyślimy o pływającym drapieżniku z wbitą w pysk naszą przynętą. W niektórych sytuacjach przyjdzie nam wędkować na znacznych głębokościach 7-10m a niekiedy głębiej. Pamiętajmy że niektóre gatunki ryb np. okoń posiadają pęcherz pławny i źle znoszą gwałtowną zmianę ciśnienia. Starajmy się by hol odbywał się w sposób spokojny i równomierny a ryba miała czas na wyrównanie ciśnienia. Na pewno w znacznie mniejszym stopniu odbije się to na jej kondycji a szanse na przeżycie wzrosną. Ostatnia kwestia to samo przetrzymywanie złowionych ryb na lodzie. Kwestia dość drażliwa i poruszana na naszym forum. Regulamin RAPR jasno to określa tylko nasuwa się pytanie co zrobić kiedy złowionych ryb nie zabieramy? Odpowiedź jest tylko jedna, należy je niezwłocznie wypuścić do wody. Najlepiej wywiercić dodatkowy otwór w pobliżu miejsca gdzie łowimy. Unikniemy w ten sposób częstego "odprowadzania" przez wypuszczaną rybę,reszty stadka z pod dziury w której łowimy. Często zamieszczane są zdjęcia "łowców wraz z ich trofeami". Zdjęcia, niekiedy z kilkudziesięcioma ledwo wymiarowymi okoniami, często kontrowersyjne w swoim przesłaniu i mające mało wspólnego z wędkowaniem podlodowym. Czy warto? Na to pytanie nich każdy sobie sam odpowie. Może o kilku aspektach wędkowania podlodowego nie wspomniałem ale trudno napisać o wszystkim.Zainteresowanych odsyłam do stron internetowych,które są niespożytym zasobem wiedzy. Nie jestem żadnym autorytetem w wędkarstwie podlodowym, są lepsi ode mnie ale wiedza zdobyta przez dobrych kilkanaście lat chodzenia po lodzie, pozwala na skuteczne uprawianie tego hobby. Dla mnie nieocenioną skarbnicą wiedzy o danym zbiorniku są starzy ludzie, często samotnie wędkujący na lodzie, może z wyboru może z przypadku to nieważne. Trzeba po prostu podejść i zagadnąć. Ale jak i w jaki sposób postąpić aby nieznajomy nam człowiek zdradził chociaż część wiedzy o danym zbiorniku? W prosty sposób. Trzeba takiemu człowiekowi "leciutko" wjechać na ambicję, stwierdzając że to kiepski zbiornik i nikt tutaj nic nie może złowić. Odpowiedź powinna być jedna "Jak to,przecież ja wczoraj...". Od razu w człowieku odezwie się "lokalny honor", przecież obcy nie będzie mi mówił że nie znam zbiornika, na którym wędkuję kilkadziesiąt lat. Dobrze poprowadzona rozmowa w kwadrans da nam wiedzę, do której zdobycia potrzebowalibyśmy kilkanaście dni a niekiedy dłużej. Czas dobrych brań pod lodem to czas ustabilizowanego ciśnienia, więc zerkajmy czasami na barometr. Jeżeli przez kilka dni słupek rtęci stoi w miejscu to najlepsza pora na wyprawę na ryby a szansa że takiego dnia "wstrzelimy się" w dobre ich żerowania jest naprawdę duża. Czego wszystkim w ten przedświąteczny czas z serca życzę! @rapala
  6. Artykuł opublikowany 13-12-2010, autor: @rapala Zbliżająca się zima to dla jednych wędkarzy czas wyciszenia i odpoczynku dla innych czas niecierpliwego wyczekiwania. To czas bacznego śledzenia prognoz pogody i oczekiwania nadejścia skandynawsko-rosyjskich wyżów. Wreszcie nadchodzi ta chwila, kiedy nasze zbiorniki skuje warstwa lodu to przyjemne uczucie, mrowienia w brzuchu i chwila, kiedy postawimy pierwsze kroki na zamarzniętej tafli lodu. To także rozkoszowanie się wspaniałymi widokami zimowej scenerii, kiedy przemierzamy kilometrami zamarznięte łowiska, to możliwość obserwowania zimowej przyrody jakże różniącej się od parkowo-skwerowej rzeczywistości, otaczającej nas w wielkomiejskich blokowiskach. To także czas aktywnego wypoczynku połączonego z naszą pasją jaką jest wędkarstwo. ZASADY BEZPIECZEŃSTWA Wędkarstwo podlodowe, metoda połowu, należąca do najbardziej niebezpiecznych a co za tym idzie wiążąca się z zachowaniem szczególnej ostrożności i rozwagi podczas jej uprawiania. Mówienia i przypominania o warunkach bezpiecznego poruszania się po lodzie nigdy za wiele. Każdy, kto chce zacząć swoją przygodę z wędkarstwem podlodowym musi to zrozumieć i zapamiętać bo od tego zależy jego zdrowie a czasami życie. Często słyszymy o utonięciach podczas zimowego wędkowania spowodowanych załamaniem się lodu. Kiedy sobie uzmysłowimy że to nie cienki lód był tego przyczyną tylko bezmyślność i brawura człowieka,wtedy takie przemyślenia w dużym stopniu uchronią nas od tego typu sytuacji. Od czego powinniśmy zacząć swoją przygodę z wędkarstwem podlodowym? Po pierwsze- zapoznanie się zasadami bezpiecznego poruszania się po lodzie. Na stronach internetowych z łatwością znajdziemy wszelki zalecenia i porady związane z tym tematem a poświęcony czas na zapoznanie się z nimi na pewno nie pójdzie na marne i w dużym stopniu uchroni nas i nasze zdrowie. Po drugie- zakup odpowiedniej odzieży i sprzętu asekuracyjnego. Kombinezon wypornościowy - ciepły i wygodny zrobiony z materiałów wypornościowych, zabezpieczający nas przed konsekwencjami załamania się lodu a tym samym zwiększającym w dużym stopniu nasze bezpieczeństwo na lodzie. Kombinezony wypornościowe może nie są tanie ale jeżeli chodzi o inwestycję w nasze zdrowie a czasami życie to naprawdę warto. Pośrednim rozwiązaniem aspektu finansowego zakupu kombinezonu będzie zakup samej kurtki wypornościowej albo specjalnego kapoku. Kolce asekuracyjne-bardzo ważny przedmiot,który niejednemu wędkarzowi uratował życie. Według mnie powinien być przepis do ich posiadania przez każdego podczas przebywania na lodzie!Te dwa punkty są bardzo ważne i nigdy nie starajmy się ich sprowadzać na dalszy plan. Wielu popełnia kardynalny błąd zaczynając od zakupu sprzętu podlodowego a aspekty bezpieczeństwa i sprzętu z nim związanego przenosi na plan dalszy. Kolce asekuracyjne (fot. Cabelas) Trzeci aspekt równie istotny i ważny to bezpieczne poruszanie się po pierwszym lodzie. Tak w kilku zdaniach: - lód musi mieć co najmniej 10cm grubości przy zachowaniu jednolitej krystalicznej struktury a temperatura otoczenia powinna utrzymywać się przynajmniej od kilkunastu dni na minusie. - nigdy nie wchodźmy na pierwszy lód sami. Zawsze starajmy się wędkować w kilka osób, które będą przebywały w zasięgu wzroku. Jeżeli już zmuszeni jesteśmy udać się na lód sami, postarajmy się wybrać miejsce gdzie już przebywają wędkarze. Takie posunięcie ma jeszcze jedną zaletę a mianowicie, taką że w tym rejonie zbiornika przeważnie "coś się dzieje". - na pierwszy lód zabierajmy pierzchnię zamiast świdra, idąc, uderzajmy nią o lód przed sobą co pozwoli nam ocenić grubość i strukturę lodu. - kiedy lód pokryty jest śniegiem, starajmy się omijać wszelkie jego przebarwienia. Często ciemniejszy kolor śniegu może wskazywać na tzw. oparzelisko na którym lód jest zdecydowanie cieńszy. Omijajmy zatopione a wystające z lodu krzaki, trzciny, trawy itp. w takich miejscach lód może okazać się cieńszy albo jego struktura mniej zwarta. - postarajmy się aby w naszej skrzynce znalazł się kilku metrowy odcinek linki zakończony ciężarkiem. Odpowiednio zwinięty na pewno nie zajmie dużo miejsca a będzie bardzo pomocny w sytuacji gdy będziemy musieli udzielić pomocy osobie, pod którą załamał sie lód. Wielu wędkarzy przyciąga jak magnes pierwszy lód. Szansa złowienia największych okoni w tym okresie jest bardzo duża i to wtedy zdarza się najwięcej wypadków utonięć. Trzeba stale o tym mówić i to przypominać. No ale dosyć straszenia, przejdźmy do następnego aspektu wędkarstwa podlodowego jakim jest SPRZĘT PODLODOWY Kiedy już spełnimy te dwa punkty możemy zabrać się do zakupu sprzętu wędkarskiego. Rynek w obecnych czasach zapewnia nam szeroką ofertę sprzętu różnych firm i w dość szerokim przedziale cenowym. Dysponując kwotą 300-400 zł jesteśmy w stanie zakupić sprzęt przyzwoitej jakości. W dobrze zaopatrzonym sklepie wędkarskim kupimy wszystko co nam będzie niezbędne do wędkowania podlodowego. - Świder lub pierzchnia. Najlepiej dobry, solidny i sprawdzonych producentów np. rosyjskie TONAR-y. Wydatek 130 zł za produkt dobrej jakości, który posłuży wiele lat. Proponuję średnicę 130mm. - Siedzisko albo skrzynka. Zakup firmowego siedziska to koszt rzędu 80-100zł, podobne kupiona w hipermarkecie 40-60zł. Wielu wędkarzy do tego celu wykorzystuje 20-sto litrowe wiadra po farbach i tutaj pomysłów jest wiele. Ci, którym nie jest obce majsterkowanie i dysponują podstawowymi narzędziami, sami zrobią sobie je w domu zgodnie ze swoimi potrzebami. - Wędki podlodowe. Wybór przeogromny od 20zł do nawet 100zł. Ze swojego doświadczenia wiem że będą potrzebne dwie a mianowicie do łowienia na mormyszkę (bardziej subtelna i krótsza) i blaszkę podlodową (nieco sztywniejsza i dłuższa). - Kołowrotki. Najlepiej stałoszpulowce w rozmiarze 1000. Ceny zaczynają się od 25zł. Z oczywistych powodów odradzam najtańsze modele. - Żyłka. Dobrej jakości 0,12-0,16mm w zależności od techniki połowu. - Przynęty plus drobne akcesoria. Mormyszki, blaszki podlodowe, sitko do wybierania śliżu z wywierconej dziury, kilka kiwoków różnej sprężystości. Tutaj najlepiej doradzić się tych, którzy wędkowaniem podlodowym zajmują się dłużej. Nie kupujcie przynęt na zapas, po pewnym czasie będziecie sami wiedzieć jakie kupić, jakie są najłowniejsze i odpowiednio je dobrać do zbiorników na jakich macie zamiar łowić. Na koniec jeszcze kilka rad. Wybierając się na zimowe wędkowanie nie zapomnijcie o ciepłej odzieży. Zimą, często warunki atmosferyczne się zmieniają. Opady śniegu czy przenikliwy wiatr może w skuteczny sposób zniechęcić do wędkowania a skutki wychłodzenia organizmu mogą się okazać dotkliwe. Nie zapomnijcie także aby w Waszej skrzynce znalazł się termos z gorącą herbatą. Można do niej dodać nieco imbiru, cynamonu czy cytryny, które maja właściwości rozgrzewające i osłodzić cukrem albo najlepiej miodem pszczelim. Jeżeli ktoś nie słodzi, proponuję tabliczkę czekolady albo energetyczny batonik. Cukier w nich zawarty pozwoli uzupełnić braki energetyczne podczas wychłodzenia. Dodawanie wszelkiego rodzaju "wkładek" do napoju nie polecam. Działają w sposób odwrotny od zamierzonego. Zawarty w nich alkohol powoduje rozszerzanie się naczyń krwionośnych a tym samym szybką utratę ciepła. Do samochodu wrzućcie koniecznie dobrą łopatę do śniegu, na drogach dojazdowych do zbiorników różnie bywa, często silny wiatr nanoszący śnieg z pól może w kilka godzin uczynić taką drogę nie przejezdną. W następnej części opiszę czysto techniczne aspekty wędkowania podlodowego czyli "Co? Gdzie? i Jak?". Wiedza zdobyta przez kilkanaście lat wędkowania podlodowego z czasem procentuje a podzielenie się nią z tymi, którzy dopiero zaczynają przygodę z zimowym wędkowaniem będzie choć w niewielkim stopniu pomocna. @rapala
  7. PSW

    Z GPS’EM NA LODZIE

    Artykuł Opublikowany 11-12-2010, autor: @rapala Zima. Dla jednych to czas zakończenia sezonu wędkarskiego dla innych, czas na rozpoczęcie sezonu podlodowego. Łowienie z lodu ma swój niepowtarzalny urok i klimat to czas nieustannych poszukiwań i wielokrotnego zmieniania miejsc połowu. Aktywny wędkarz podlodowy wierci w ciągu dnia kilkadziesiąt dziur i właśnie taka taktyka przynosi często bardzo dobre efekty. Łowienie podlodowe ma jeszcze jedną bardzo ważną zaletę. Dla tych, którzy nie posiadają sprzętu pływającego i echosondy to idealny czas na dobre poznanie zbiornika, charakteru i ukształtowania dna oraz wytypowania najlepszych "miejscówek" z myślą o wiosenno-jesiennym wędkowaniu. To czas na zastosowanie w praktyce urządzenia jakim jest GPS. GPS-System Globalnego Pozycjonowania. Każdy w mniejszym lub większym stopniu miał z nim do czynienia więc zagłębianie się w czysto techniczne aspekty funkcjonowania raczej pominiemy a skupimy się na jego wykorzystaniu w wędkarstwie. Pierwszą rzeczą jaką musimy zrobić to dokonać wyboru modelu do naszych celów. Do wyboru mamy ręczne odbiorniki GPS oraz większe modele zintegrowane z echosondą. Pomijając aspekty finansowe a także walory czysto użytkowe takie jak wielkość, ciężar, mobilność czy konieczność podłączenia zewnętrznej anteny proponuję wybrać ręczny odbiornik GPS. Dzisiejszy rynek oferuje wiele urządzeń, jaki model wybierzemy zależy od nas, od naszych zasobów finansowych, jakie kryteria ma spełniać i do jakich celów poza wędkarstwem będziemy je wykorzystywać. Wertowanie dziesiątek stron internetowych na pewno nas nie ominie a informacje jakie przy okazji uzyskamy będą nam na pewno pomocne przy praktycznym korzystaniu z tego urządzenia. Ja jako użytkownik, proponuję wybrać model ze "średniej półki". Podstawowe zadanie odbiornika GPS to doprowadzenie nas do wcześniej zaznaczonego miejsca czyli naszego łowiska. Oczywiście, od razu znajdą się tacy co powiedzą że znają bardzo dobrze swoje łowisko ale niestety pamięć ludzka bywa zawodna. Odnajdywanie "miejscówek" kierując się charakterystycznymi punktami na brzegu często zawodzi i sprawdza się w pewnym stopniu tylko na niewielkich zbiornikach czy rzekach. Problemy zaczynają się pojawiać z momentem wejścia na duży zbiornik, obfitych opadów śniegu, mgły, czy działalności ludzkiej związanej z wycinaniem drzew lub krzewów, które porastają brzegi zbiorników. Zima to specyficzny czas do wędkowania związany z obniżonym poziomem aktywności ryb i dla tego błąd kilkunastu a niekiedy kilku metrów w wyborze łowiska często decyduje o naszym sukcesie albo porażce. Średniej klasy urządzenia doprowadzą nas praktycznie w wybrany punkt a błąd pomiaru waha się od 2 do 5m. Właśnie ta dokładność określania pozycji ma duże znaczenie kiedy "namierzymy" ciekawą miejscówkę z zatopionym krzakiem, karczem czy stertą kamieni. Takie właśnie miejscówki są praktycznie "bankowe" jeżeli celem naszych połowów stają się okonie. Niekiedy odnaleźenie ich pod grubą warstwą świeżego śniegu czy pośród dziesiątek wywierconych dziur w tym rejonie, nastręcza wiele problemu. Bardzo dobrze wiedzą o tym wędkarze podlodowi a sytuacja że z jednej dziury mamy dużo brań a z dziury, która znajduje się kilka metrów dalej tych brań mamy zdecydowanie mniej albo wcale, jest częsta. Z pewnością znajdą się tacy, którzy powiedzą że GPS to trudne urządzenie i ma wiele funkcji. Może i tak jest ale dla człowieka, który ma styczność w codziennym życiu z telefonem komórkowym czy komputerem, po kilku dniach użytkowania przestanie mieć jakiekolwiek tajemnice. Zapewniam że po kilku godzinnym użytkowaniu, każdy będzie znał podstawowe funkcje takie jak: zapisywanie wybranych punków (Waypoint), kierowanie się do nich z pomocą kompasu lub aktywnego śladu czy wpisywaniu współrzędnych miejscówki, przesłanych nam np. przez kolegę. Zaoszczędzi nam to wiele cennego czasu w poszukiwaniu miejsc połowu przy i tak krótkim zimowym dniu. Teraz kilka praktycznych rad dla tych,którzy planują zakup tego urządzenia. Ręczne odbiorniki GPS możemy wykorzystywać również w turystyce pieszej, nawigacji samochodowej (większość modeli posiada mapy topograficzne terenu i mapy drogowe). Nieocenione zalety zauważymy od razu, kiedy wybierzemy się na grzybobranie do nie znanego nam lasu. Jeżeli odbiornik GPS będziemy wykorzystywać jedynie do wędkarstwa, aspekt posiadania przez urządzenie map bazowych spokojnie możemy pominąć, ponieważ zasoby map batymetrycznych naszych zbiorników są bardzo ubogie a praktycznie ich nie ma. Oszczędzi nam to wydatek nawet kilkuset złotych. Kierując się na wcześniej wybraną miejscówkę i tak będziemy korzystali z kompasu a tą funkcję posiada nawet najtańszy odbiornik GPS. Oczywiści w komfortowej sytuacji są ci, którzy podczas letniego sezonu wędkują z łodzi i mają możliwość na bieżąco zapisywania ciekawych miejsc a podczas zimowego wędkowania w prosty sposób odnajdowania i kierowania się do nich poprzez funkcję wspomnianego kompasu. Dlatego namawiam do jak najczęstszego zabierania ze sobą GPS-u podczas letnich wypraw wędkarskich. Dodatkowe miejsce w torbie zawsze się znajdzie a to zaprocentuje nam zimą,kiedy zbiorniki pokryje tafla lodu. Wybierając konkretny model GPS należy zwrócić uwagę czy dany model ma możliwość podłączenia przez kabel do PC lub posiada wymienną kartę pamięci. Da nam to możliwość przerzucenia danych na nasz komputer. W znaczny stopniu ułatwi nam archiwizowanie i opisywanie naszych miejscówek. Zapewniam, że z czasem uzbiera się ich dość sporo, ich utrata w wypadku awarii urządzenia będzie bardzo dotkliwa a tak będziemy mogli w prosty sposób je odtworzyć i na nowo z nich korzystać. I tu mała uwaga aby dobrze opisywać waypointy a w szczególności, rejon zbiornika, głębokość połowu czy ciśnienie danego dnia. Dane te okażą się pomocne podczas analizowania naszych wypraw. Z czasem odkryjemy pewne prawidłowości jakie występują na danym zbiorniku takie jak: rejony zimowej koncentracji ryb czy ich aktywność i głębokość przebywania względem ciśnienia atmosferycznego. Notatki okażą się niezastąpione także do przypomnienia sobie najlepszych miejsc podlodowych połowów z ubiegłego sezonu. Pamiętajmy również o dodatkowym komplecie baterii.Czas ich użytkowania szczególnie w mroźnych zimowych miesiącach drastycznie spada a nieprzyjemne uczucie złości, kiedy nasz odbiornik odmówi posłuszeństwa z ich powodu może w znacznym stopniu popsuć nam nastrój podczas owocnie zapowiadającego się wędkowania. @rapala
  8. PSW

    PRZYKOSA

    Artykuł opublikowany 04-12-2010, autor: @Dragomir Październik i listopad to bardzo dobry okres na drapieżniki. Ryby czując nadchodzącą zimę stają się bardziej żarłoczne i często intensywnie żerują. Jest to bardzo dobry czas na połów rzecznego sandacza. Ryby te w tym okresie zaczynają się grupować w większe stada i jeżeli uda nam się złowić chociaż jedną sztukę, to możemy być prawie pewni że jest ich tam więcej. Jest sobota i razem z ojcem jedziemy na ryby nad San. Jest słonecznie i dosyć ciepło. Udajemy się na niezłą przykosę z nadzieją złowienia sandacza. Miejscówka jest bardzo dobra, a dowodzi tego październikowy sum złowiony przez mojego ojca (Zbigniew), ale z drugiej strony często z takich miejsc wraca się nawet bez jednego brania. Podstawą do sukcesu jest w miarę częste bycie nad wodą i cierpliwość . Gdy docieramy na miejsce miejscówka okazuje się wolna i możemy łowić. Ja uzbrajam zestaw a ojciec już w tym czasie łowi. W momencie gdy zapinam u siebie w zestawie gumę ojciec krzyczy: ”Mam rybę!!!”. Zostawiam swój zestaw i biegnę na jego stanowisko. Wędka pięknie wygięta, widać że ryba nie jest mała. Po dwóch minutach przy brzegu pokazuje się sandacz, schodzę niżej i podbieram sandacza. Ryba jest całkiem spora, miarka wskazuje 68 cm. To się nazywa dobrze zacząć łowienie. Drżącymi z wrażenia rękoma robię kilka fotek i udaję się na swoje stanowisko . Niestety przez następne 2 godziny nic się nie dzieje. Zmieniam co jakiś czas gumy co niestety nie przynosi rezultatu .W międzyczasie 3 przynęty pozostają w wodzie na stałe, miejsce nie jest jakieś specjalnie zaczepowe ale i tak trochę się urywa. Ojciec nie mając kolejnych brań uzbraja swój zestaw castingowy i próbuje łowić. Nawet nieźle wychodzą mu rzuty, co nie jest proste mając za plecami krzaki. Po około 20 minutach zawiesza się 50cm szczupaczek. U mnie nadal bez brań, powoli tracę nadzieję i zaczynam odczuwać zmęczenie i znużenie bezowocnym biczowaniem wody. W pewnym momencie intuicja nakazuje mi rzucić przynętę nieco bliżej brzegu, podrywam przynętę dwoma szybkimi obrotami korbki i czekam aż opadnie na dno. W tym momencie następują dwa bardzo szybkie pstryknięcia niestety zacięcie nie przynosi rezultatu. Nie poddaję się i powtarzam rzut miej więcej w to samo miejsce, następuje energiczne branie , tym razem jestem dużo lepiej skoncentrowany i nie daję rybie szans . Krótki hol i podbieram sandacza. Ryba nie jest duża mierzy 54 cm ale i tak jestem bardzo zadowolony. Ojciec robi mi zdjęcie i sandacz wraca do wody. Od tego momentu zapominam o zmęczeniu i dalej rzuty, poderwanie i opad. Po około 15 min mam kolejne branie, ale znowu spóźniam zacięcie. Wyciągam przynętę i na kopycie widać wyraźne ślady po zębach. Kolejne rzuty przynoszą następne branie, udaje mi się rybę zaciąć jednak sandacz nie jest zbyt duży. Pod koniec łowienia zaliczam jeszcze delikatne branie ale ryby nie udaje się zaciąć. Do końca dnia nic już więcej się nie dzieje, ale w sumie wyprawę uważam za bardzo udaną. Może dla wielu wynik naszego łowienia nie jest rewelacyjny, jednak jak nad Sanem sandacza nie jest łatwo złowić, chociaż mogą trafić się naprawdę piękne sztuki. Miejsce okazuje się naprawdę niezłe, w późniejszym okresie udaje nam się złowić kilkanaście sandaczy. Największy sandacz mierzył 77 cm, brały też niezbyt duże sumki i z rzadka niewielkie szczupaki. Ale nie jest to jakieś „eldorado” bo było także kilka wypraw w czasie których nie było nawet jednego brania. Dragomir
  9. Artykuł opublikowany 17-11-2010, autor: @ZDZISŁAW CZEKAŁA Po długiej, długiej przerwie i kiepskim sezonie powoli wracam do pisania. Więc może teraz coś o łowieniu na techniki „mokre” czyli Mokra Mucha, Nimfa, Streamer. Dzisiejszy odcinek poświęcimy na opis sprzętu i technik łowienia streamerem. Zacznijmy od wędki tu rozsądnym wyborem będą wędki długości od 9' do 10' w minimum szóstej klasie. Dla wędkarzy którzy chcieli by wędkę wykorzystać do streamera, mokrej muchy i nimfy zdecydowanie polecam 10' lub 9'6” w szóstej klasie, a dla chcących zapolować na pstrągi jak również na szczupaki sugeruję 9'6” w klasie 7 lub 9' w klasie 8. Kołowrotek z dużą średnicą bębna, najrozsądniej typu Large Arbor, w odpowiedniej kasie linki wagowo dobrany do wędziska z bardzo dobrym mocnym hamulcem i dużą pojemnością. Linki muchowe do streamera ja stosuję wszystkie typu WF klasa jak wędki. Dla początkujących wystarczą tak naprawdę dwie no może trzy linki na rzekę: intermedium, wolno tonąca i szybko tonąca celowo nie podaję klas tonięcia bo to różnie wygląda na różnych rzekach. Na San okolice leska i poniżej były by to linki intermedium, 2-klasy tonięcia i 4-klasy tonięcia, a na Dunajec intermedium, 3-klasy tonięcia i 6/7-klasy tonięcia. Przypony ja osobiście nie stosuję przyponów tonących ani na rzekę, ani na jezioro wykonuję je dwóch lub trzech średnic żyłki, a jego długość dobieram odpowiednio do głębokości łowiska i łowienia. Stosowane prze zemnie przypony zamykają się w przedziale 2 m do 3,5 m, a grubość najcieńszej żyłki minimum 0,22 mm odległość pomiędzy streamer-ami wynosi od 1 m do 1,5 m. Z zasady nie obciążam streamerów przeznaczonych na rzekę poza dwoma czy trzema wzorami gdzie jedynym dociążeniem jest cone heads inaczej wygląda to na wodzie stojącej. Sama technika łowienia jest generalnie dość prosta, wykonujemy jak najdłuższy rzut w górę, w poprzek lub w dół rzeki, zatapiamy linkę i krótkimi pociągnięciami w różnym tempie wybieramy linkę nadając życie przynęcie. Przy rzutach w poprzek i w dół rzeki wskazane jest zatopienie szczytówki przy wybieraniu linki. Dlaczego, bo prowadząc streamery z utopioną szczytówką łatwiej jest nam zaciąć rybę, a zacinamy linką nie wędką, bo łatwiej jest nam ją skontrolować w pierwszej fazie holu. Samo zacięcie wykonujemy poprzez mocniejsze i dłuższe pociągnięcie linki. Po zacięciu ryby nie unosimy wędziska od razu prosto do góry, tylko chwilę odczekujemy aż napierająca na linkę woda napręży nam mocniej zestaw i dopiero w tym momencie powoli ale lekko skosem w kierunku powstałego wybrzuszenia linki podnosimy wędkę do holu. Takie załatwienie sprawy pozwoli nam na wyholowanie dużo większej ilości ryb. Uwaga wbrew pozorom przy tym sposobie łowienia ryby się same nie zacinają. Łowiąc w górę i prowadząc streamery z prądem postępujemy wręcz odwrotnie, wędka pozostaje cały czas uniesiona lekko nad wodą, a zacięcie wykonujemy klasycznie wędką zaraz po zatrzymaniu się linki. WAŻNE: Klasę tonięcia linki dobieramy do łowiska, głębokość i szybkość nurtu będą tu decydujące choć nie należy pominąć lokalizacji stanowisk jakie zajmują w danym momencie ryby. Kierunek i sposób ułożenia linki „na” wodzie również uzależniamy jak wyżej od głębokości i szybkości nurtu jak i stanowisk jakie zajmują ryby, jak i wielkości łowiska (szerokości), w wąskiej rzeczce nie przemieszczamy się w dół tylko do góry bo tak nie płoszymy sobie ryb. Jeśli nurt jest szybki i głęboki, a ryby stoją głęboko w pobliżu dna to staram się podawać przynęty jak najwyżej z nad rzuceniem linki i dodatkowo topię linkę zanurzając szczytówkę głęboko w wodzie. Jeśli nurt jest wolny i nie za głęboki lub ryby niezależnie od głębokości i szybkości stoją blisko brzegu i do tego dość płytko to sprawa wygląda trochę inaczej. W takim przypadku staram się tak podać przynęty abym mógł od razu bez nad rzucania linki zatopić szczytówkę, i tu ważna rzecz, dwoma lub trzema szybkimi pociągnięciami linki wybrać luz i uzyskać kontakt ze streamerami. Dlaczego tak, a bo często i gęsto tak ustawione ryby (pstrąg lubi się tak ustawiać) atakują przynętę niemal natychmiast jak ta wpadnie do wody i nie mając kontaktu z przynętami, z zasady tracimy rybkę. Teraz tylko trochę poćwiczyć i można łowić pstrągi i nie tylko. Zdzisław Czekała
  10. PSW

    DRAPIEŻNIK Z GRUNTU

    Artykuł opublikowany 14-10-2010, autor: @rapala Przedstawię w kilku zdaniach budowę zestawów jakie stosuję łowiąc drapieżniki z gruntu. Będą to dwa zestawy, pierwszy kiedy łowię na zbiornikach a drugi do połowu na rzece. ZBIORNIKI Kije i kołowrotki karpiowe z nawiniętą żyłką 0.35mm. przyponem strzałowym długości 20m z plecionki 0.32mm lub żyłki mono 0.45mm w zależności od warunków na danym łowisku. Dlaczego tak "ciężko"? Po pierwsze z możliwości "zagustowania" w mojej przynęcie przez suma a po drugie aby móc posłać zestaw z ciężarkiem 110g na dalszą odległość, kiedy łowię z rzutu. Sam zestaw wygląda następująco: Z rzutu(1). Ciężarek 110g, centryczny (lepiej się zarzuca i mniejsze prawdopodobieństwo poplątania zestawu), koralik, agrafka, koszulka silikonowa zabezpieczająca, przypon wolframowy długości 35-40cm lub fluocarbonowy 0.55mm, podwójna kotwiczka albo hak Owner 2/0 z szerokim łukiem kolankowym. Z wywózki (2). Zestaw podobny tylko ciężarek 170-200g z krętlikiem, do tego bezpieczny klips Foxa i przypon długości 40-50cm. Jako "trupka" w 90% stosuję uklejki, które przewlekam igłą przez pyszczek, przebijając ją jednym z grotów kotwiczki przy ogonie a drugi pozostawiam na wierzchu. Ten sposób zbrojenia daje mi pewność, że przynęta nie spadnie z haka podczas rzutu a także możliwość wielokrotnego użycia i wyholowania więcej niż jednej ryby. Hamulec wolnego biegu kołowrotka ustawiam na minimum i podwieszam lekką bombkę sygnalizacyjną. Brania sandacza są różne, bombka lekko się przesunie w dół aby po chwili powędrować pod kij i wysunąć kilka metrów żyłki ze szpuli, chwila przerwy i powtórka. Innym razem będzie to szybka "jazda" z kołowrotka - tak bierze duży sandacz albo sum. Z zacięciem nie czekam długo, kilkanaście sekund wystarczy, zmniejsza to w dużym stopniu ryzyko że żyłka wyciągana przez sandacza zaczepi o wystający kamień lub patyk i tym samym drapieżnik wypluje naszą przynętę. Na nic się zda dobry sprzęt i odpowiednio zbudowany zestaw końcowy gdy źle wybierzemy miejsce połowu. Na co zwrócić uwagę przy wyborze sandaczowej miejscówki? Teorii jest wiele. Ja wybieram miejsca z dnem twardym , piaszczystym lub kamienistym najlepiej w okolicach zawadów lub karczowisk ale nie koniecznie. Jestem zwolennikiem teorii że sandacze w nocy żerują blisko brzegu i w większości przypadków takich miejscówek szukam czyli w zasięgu rzutu. Stosuję także mały trick a mianowicie po zarzuceniu zestawów w ich okolice posyłam kilka kul z drobnej zanęty smużącej w celu przyciągnięcia w ten rejon drobnicy. Metoda prosta i skuteczna w dużym stopniu podnosząca nasze szanse na złowienie sandaczy. Od dobrych kilku lat wędkuję także na nie wielkiej żwirowni gdzie dno pokryte jest dużą ilością glonów. W takiej sytuacji niezbędne jest podniesienie nad dno (20-30cm) naszego trupka. Sposób chyba wszystkim znany i często stosowany a mianowicie popularny styropian. Kiedy ilość glonów na dnie nie jest duża, stosuję często na przynętę filet z dowolnej ryby, przeszywając go kilkakrotnie a dla uniknięcia zaplątania się haczyka o glony na jego grot zakładam piankę rozpuszczalną, którą stosuję w karpiarstwie. Pianka jest bardzo lekka i "ustawia" filet haczykiem do góry. RZEKA Z goła inny sposób łowienia na "trupka" stosuję na rzece. Zabieram ze sobą dwa feedery i łowię na "sztywno". Żyłka 0.25-0.28mm, przypon strzałowy (dla pewności) z żyłki mono 0 30mm, gruszkowaty ciężarek z krętlikiem (mniej się klinuje w kamieniach), gramatura w zależności do uciągu wody, bezpieczny klips, agrafka, przypon z plecionki lub fluocarbonu długości 40cm, podwójna kotwiczka. Jako przynęta, tradycyjnie uklejka, zbrojona tak jak powyżej z tą tylko różnicą że łowiąc na rzece do brzucha uklejki wkładam niewielką ilość styropianu. Ilość styropianu tak dobieram aby nurt rzeki podnosił uklejkę z dna co jakiś czas. Często zbrojąc "trupka" odcinam mu głowę, daje to dodatkowo efekt wabiący. Jako miejsce połowu wybieram pogranicze nurtu z twardym dnem i wolno płynącej wody. Dobrymi miejscami są również okolice kamienistych i faszynowych opasek. Kije ustawiam pionowo tak jak bym łowił na koszyk. Każde branie zacinam natychmiast. Metoda ta ma jedną wadę a mianowicie trzeba cały czas siedzieć przy kijach i obserwować szczytówkę ale jest metodą skuteczną. Aby nie męczyć oczu ciągłym gapieniem się w szczytówkę, często zakładam małe dzwoneczki. Częstymi przyłowami są ładne klenie i jazie czasami sumy a na jesień miętusy. I tutaj mała uwaga. Gdy wybieracie się na późnojesienne wędkowanie na "trupka" w rzece, nie zapomnijcie o przygotowaniu kilku przyponów na zapas. Miętus często od razu połyka naszą przynętę, wiązanie kolejnego przyponu kiedy temperatura w nocy jest niska a w dodatku do latarki nie należy do przyjemnych. No i termos gorącej herbaty z "wkładką" też się przyda. Albo odwrotnie? Jakie rybki stosować wybierając się na nocną zasiadkę. Oczywiście wszystkie na jakie pozwala RAPR. Moją ulubioną jest, tak jak wyżej napisałem, uklejka. Jestem zwolennikiem teorii selektywności przynęt do wielkości łowionych ryb ( to z karpiarstwa) dla tego staram sie stosować jak największe uklejki co nie znaczy że taką przynętą nie zainteresuje się niewymiarowy drapieżnik ale szanse na to są oczywiście mniejsze. Na koniec namawiam wszystkich do w miarę szybkiego zacinania brań. Często obserwowałem jak nie którzy wyczekują z zacięciem do granic możliwości tylko dla tego aby nie "spudłować" brania. Później okazuje się że na końcu zestawu uwiesił się niewymiarowy sandacz a przynętę ma już praktycznie w żołądku. Sytuacja nie ciekawa i dylemat "moralny" co z taką rybą zrobić pewny. Reszty domyślcie się sami. autor z sandaczem złowionym na "trupka" @rapala
  11. PSW

    SPOSÓB NA KOGUTA

    Artykuł opublikowany 28-09-2010, autor: @rapala Do napisania tego "artykuliku" skłoniła mnie chęć dokładniejszego przybliżenia przynęty jaką jest KOGUT. Przynęta trochę brzydka, trochę śmieszna ale na pewno jedna z lepszych i co najważniejsze skuteczna, którą stosuję do połowu sandaczy i szczupaków. Nie będę się rozpisywał o technice, sprzęcie jaki się stosuje i samych spostrzeżeniach odnośnie połowu sandaczy. Napiszę kilka słów o samej budowie koguta i jak możemy go samodzielnie wykonać. Wykonałem kilkanaście fotek kolejnych etapów kręcenia kogucika, może nie najlepszej jakości ale myślę że będzie dość dokładnie widać. A więc do rzeczy. Co nam będzie potrzebne i jakie materiały musimy zgromadzić aby samemu wykonać tą przynętę ? 1 .Pióra siodłowe koguta 2. Nożyczki 3. Klej (np.kropelka) 4. Nawijarka+nici 5. Imadełko 6. Główka 7.Wiskoza 8. Kotwiczka No to jedziemy. Pierwszym zadaniem jest przymocowanie kotwiczki do główki. Wkładamy drut od główki do wcześniej "spłaszczonego" szczypcami i lekko podgiętego uszka kotwiczki, zawijamy za łączeniem kolanek i oplatamy cienkim drucikiem (np. z przewodu elektrycznego). I tu mała uwaga, jeden z grotów kotwiczki powinien znajdować się w jednej linii z uszkiem główki. No to mamy umocowaną kotwiczkę. Idziemy dalej. Następnym etapem będzie zrobienie "korpusu" i samo ułożenie piór. Odcinamy kawałek wiskozy i owijamy nią "korpus" robiąc tym samym coś w rodzaju podkładu pod pióra. Następnie wyrywamy kilka piórek z kapki siodłowej i przystępujemy do ich układania. Są dwie "szkoły", jedni okładają je w "pióropusz" inni w "daszek" ja stosuję ten pierwszy sposób. Piórka układamy pojedynczo owijając je nićmi zaczynając od najdłuższego a kończąc na najkrótszym. Kiedy pióra mamy już ułożone odcinamy następny kawałek wiskozy i owijamy nią całość nadając ostateczny kształt "korpusikowi" naszego koguta. Miejsca zakończenia wiskozy traktujemy nićmi i kropelką kleju. Korpus gotowy, pióra ułożone i przymocowane. Teraz zabieramy się do zrobienia kołnierza z wiskozy. Odcinamy około 20-stu kawałków wiskozy długości około 20-25mm w zależności jakiej wielkości robimy kogucika i przystępujemy do ich układania. Bierzemy pojedynczy kawałek i układamy go na korpusie owijając nićmi około 2-4 mm od główki pozostawiając w ten sposób miejsce na drugą warstwę kołnierza, potem następny i następny... Kiedy już uporamy się z ostatnim kawałkiem, robimy końcową omotkę dość grubo nakładając nici i całość omotki zalewamy klejem. No to dwie trzecie pracy mamy za sobą teraz szczęśliwi z wykonanej pracy udajemy się do kuchni aby w spokoju ugasić pragnienie kilkoma łykami "bursztynowego płynu", czekając aż klej wyschnie. No to klej zaschnięty, browarek wypity czas na rozczesanie i nadanie kołnierzowi ostatecznego kształtu. Będzie nam potrzebna szczoteczka do zębów (najlepiej "mamusi"), którą rozczesujemy wiskozę, następnie bierzemy nożyczki i obcinamy nadmiar kołnierza nadając tym samym naszemu kogucikowi ostateczny kształt. A oto efekt końcowy naszej pracy. Uff! Kilka słów na zakończenie. Kogut jako przynęta na sandacze jest w Polsce stosowany od dobrych kilkunastu lat, głównie na śląsku (skąd prawdopodobnie się wywodzi) i trochę niedoceniana w naszym regionie. Niczym nie ustępuje skutecznością ,porównując go z innymi przynętami np. gumkami a w okresach letnich śmiem twierdzić że je przewyższa. Ale sam kogut nie łowi sandaczy czy szczupaków, ważną rzeczą jest jego prowadzenie (agresywny opad) a kolor w tym wypadku ma drugorzędne znaczenie. Oczywiście namawiam wszystkich do wypuszczania złowionych drapieżników a w szczególności tych medalowych, przecież aby móc je łowić one po prostu muszą być! @rapala
  12. Artykuł opublikowany 24-05-2010, autor: @ZDZISŁAW CZEKAŁA Nauczyliśmy się już odpowiednio suszyć muszki, właściwie je podawać i prowadzić. Rybki zbierają naszą przynętę tworząc piękne kręgi na wodzie. Szybko i mocno zacinamy i … a to obetniemy muszkę lub małą rybkę wyrwiemy z wody w powietrze, a to nie poczujemy nic, a innym razem rybka nam spadnie po kilku sekundach lub podczas holu. Tylko czasem uda się coś wyholować. Jak prawidłowo zaciąć by nie stracić muszki lub ryby (UWAGA 100% ryb nigdy nie uda się zapiąć i wyholować). Po pierwsze musimy pozbyć się nawyku mocnego i obszernego zacinania, łowiąc na muchę wystarczy płynnym ruchem wędziska naprężyć linkę, a jej masa i bezwładność dokona reszty, po drugie nauczmy się zacinać z „ręki”, a nie z kołowrotka. Aby móc zacinać z ręki linkę musimy przełożyć przez palec środkowy lub wskazujący ręki trzymającej wędzisko. W momencie zacięcia blokujemy tym palcem linkę. Jedną z niedocenionych ryb (do nauki zacinania) jest UKLEJKA, trenując na tej małej, szybkiej rybce można wytrenować bardzo poprawne zacięcie muchówką. Rzecz polega na tym aby po zacięciu uklejka pozostała w wodzie, a my nie straciliśmy z nią kontaktu i wyholowali ją. Często spotkamy się z sytuacją, szczególnie łowiąc klenie, lipienie, pstrągi, że po prawidłowym zacięciu nie poczujemy najmniejszego kontaktu z rybą. W takim wypadku musimy dać rybie czas na „zassanie” naszej przynęty i zaciąć z pewnym opóźnieniem, najlepiej po prostu płynnie acz nieśpiesznie naprężyć cały zestaw. Hol ryby: generalnie podobny jak w innych metodach (kontakt z rybą jej zmęczenie itp.) podstawową różnicą jest to, że sporadycznie odbywał będzie się z kołowrotka najczęściej będziemy wybierać linkę dłonią odkładając ją po prostu do wody. Poprawność i płynność holu uzyskujemy dzięki temu że linkę mamy przełożoną pod palec środkowy lub wskazujący ręki która trzyma wędzisko co daje nam możliwość blokowania lub popuszczania linki. Ważnym elementem holu jest niedopuszczenie lub ograniczenie „młynkowania” lub wyskakiwania ryb, uzyskujemy to poprzez „położenie” wędziska w bok na wodzie. Niezależnie od kąta wędki względem wody starajmy się aby kąt pomiędzy wędką, a linką w jak największym stopniu pozwalał na wykorzystanie parametrów wędki (najlepiej 90o). Lądowanie do podbieraka powinno zakończyć poprawny hol, najszybciej i najbezpieczniej podebrać rybę spływającą w kierunku podbieraka, a więc zmęczoną już trochę rybę warto podholować powyżej swojego stanowiska lub samemu zejść poniżej, wyłożyć ją na wodzie i płynnym ślizgiem naprowadzić na przygotowany podbierak. Zdzisław Czekała
  13. PSW

    WISŁOK W ZARZECZU

    Artykuł opublikowany 14-04-2010, autor: @Gabriel Planowany wiosenny Zlot PSW odbędzie się w pięknym miejscu – miejscu gdzie pierwszy raz byłem na rybach, gdzie złowiłem pierwsze ryby, gdzie jeszcze w „trampkach” i krótki spodenkach biegałem po rzece i w prądach łowiłem klenie na wiśnie i porzeczki. Dla tych, którzy będą tam pierwszy raz napisze kilka zdań o tym jak wygląda rzeka w Zarzeczu, jakie ma miejscówki na tym dość dobrze znanym mi odcinku – czyli od zakola powyżej mostu do ujścia oczyszczalni ścieków w Siedliskach. Do samego mostu można dojechać z dwóch stron. Od strony Tyczyna, przez Budziwój, Siedliska lub od strony Boguchwały – jadąc trasą z Rzeszowa w kierunku Bieszczad. W poniższym linku podana jest dokładna lokalizacja. https://goo.gl/maps/sNKPZ9jAY2p Do zakola, prądów i głębszej jamy powyżej mostu można dojść na dwa sposoby. Prawą stroną rzeki, lub lewa wychodząc na asfalt, mijając 3 domy i schodząc wydeptaną ścieżką po stromym zboczu nad samą wodę. Powyżej mostu jest zakole zabezpieczone z prawej strony faszyną. Miejsce dość często obstawione przez łowiących na grunt. Kiedyś widziałem jak łowili tam ładne leszcze a dość często trafiały się też piękne brzany. Generalnie jest to głęboka rynna – do 2m pod prawym brzegiem, wypłycająca się do wewnętrznej zakola. Zakole powyżej mostu Powyżej znajdują się progi skalne – szybki nurt, trudny do pokonania, miejsce gdzie czasem w lecie łowiłem klenie na„przytrzymanke” czy na spinning na woblera lub na wiśnię. Kiedyś – po jakiejś powodzi – złowiłem tam kilką pstrągów – pewnie uciekinierów z hodowli. Powyżej progów znajduje się ładna bania ciągnąca się do kolejnego zakrętu przy lewym brzegu zabezpieczona faszyną, głęboka do 2,5m. Miejsce gdzie łowiłem głownie okonie, czasem trafił się ładny szczupak. Kolega złowił tam też sandacza na jakieś 50-60 cm. Wracamy na most. Pod samym mostem między filarami przy lewym brzegu mamy głęboki wlew w którym zamieszkują całkiem spore brzany. Sam widziałem tam okazy 50-60 cm, co w połączeniu z bardzo dużym uciągiem wody, dawało przepiękny i bardzo długi obraz walki. Poniżej mostu prawy brzeg zabezpieczony jest faszyną. Miejsce wybitnie okoniowe, dla mnie mające szczególne znaczenie, gdyż tam złowiłem pierwszego w życiu bolenia a kolega – pierwszego w życiu sandacza. Aktualnie, pod lewym brzegiem przy niskich stanach wody robi się mała plaża. Jakieś 200m poniżej mostu, na środku rzeki jest wybudowana studnia !!! – na której zawisło już tyle przynęt, że należy na nią szczególnie uważać. Zważywszy że działa ona jak „hak” i zatrzymują się na niej wszelkiego typu gałęzie, drzewa, opony, siatki itp. Pomiędzy mostem a studnią często widywałem ludzi łowiących na spławik klenie, świnki i certy. Poniżej studni zaczyna się wypłacenie na którym w lecie „opalają” się klenie. Jako chłopak z kolegą stawaliśmy na początku tego wypłycenia i spuszczaliśmy w dół Horneta Salmo lub wiśnię i prawie każde przepuszczenie kończyło się atakiem ryby. W wyjątkowo ciepłe dni klenie „stały” pod prawym brzegiem, pod dużymi krzakami wierzb/wikliny, gdzie nurt jest bardzo szybki. Po wypłaceniu zaczyna się moje ulubione miejsce – „pole pod wierzbą” – charakterystyczne z tego względu, że rośnie nad nim na lewym brzegu ogromna wierzba widoczna także z mostu. Miejsce zaczynające się szybkim i głębokim wlewem pod lewym brzegiem. Później przechodzi w spokojna płań – dość mocno zamuloną przez co brodzenie jest dość nieprzyjemne. Lewy brzeg zabezpieczony jest faszyną - pod sama wierzbą około 3m. Jest to miejsce gdzie na spławik i grunt można śmiało łowić ładne okonie, grube klenie, ładne leszcze, płotki. Pole pod wierzbą Nad tym miejscem zawsze znęcam się z większą gumą lub woblerem, gdyż bardzo często trafiałem tam ładne szczupaki. Płań kończy się wypłyceniem z szybkim przelewem pod lewym brzegiem, który tworzy głęboką banie z prądami wstecznymi – gdzie o ile się ich nie wypłoszy można trafić ładne klenie. Od tego miejsca zaczyna się długi, płytki i spokojny odcinek Wisłoka. Całość w dowolnym miejscu przy niskiej wodzie można śmiało pokonać w każdym miejscu w woderach. Odcinek ma około 300 metrów. Nigdy na tym odcinku nie złowiłem niczego innego jak okonia lub klenia. W letnie dni idąc ścieżką wzdłuż wysokiego prawego brzegu było widać tylko większe i mniejsze cienie kleni stojące przy brzegu. wypłycenie Mniej więcej w połowie tej spokojnej płani przy prawym brzegu rośnie ładna wierzba, pod którą jest seria gliniastych, głębokich dołków zamieszkiwanych przez ładne okonie. Jesienią, podczas koleżeńskich zawodów wyciągałem z nich średnio na 10 rzutów 7-8 małych okoni, prawie zawsze wisiał jakiś na końcu żyłki. Wtedy generalnie był dobry dzień. W ciągu 5-6h łowienia, od mostu do „bani za kościołem w Siedliskach (bania topielca) wyciągnąłem z 50 okoni, 4 klenie i jednego szczupaka. Wypłycenie kończy się przelewem pod lewym brzegiem. Na samym brzegu przelewu, na całej jego szerokości dość często łowiłem klenie na „wypuszczanego” – woblera lub wiśnie. Poniżej przelewu zaczyna się pod lewym brzegiem rynna – około 200m, z szybkim nurtem, głęboka, rwąca. Końcówka rynny jest już spokojniejsza i przechodzi w spokojną, największa i najgłębszą banie na jakiej łowiłem na Wisłoku (na wysokości kościoła w Siedliskach). Bania jest możliwa do obłowienia w komfortowy sposób, bez konieczności znajomości wspinaczki wysokogórskiej tylko z prawego brzegu. Lewy to urwisko prawie w każdym miejscu schodzące do samej wody. Na wlocie do bani łowiłem ogromne ilości okoni, piękne grube klenie, i szczupaki. Znajomy z Siedlisk, podczas nocnej zasiadki, złowił suma na prawie 90 cm. Warto tam spróbować sił ze spławikiem i feederkiem, podobno całkiem niezłe efekty uzyskują tam „miejscowi” na rosówkę a latem wiśnię lub porzeczkę na klenie. Bania ma kilka wypleceń - ślady po starych rafach. Na końcu drugiego zakola, pod prawym brzegiem znajduje się bardzo głęboka jama, zamieszkiwana aktualnie przez bobry, porośnięta na brzegu młodymi wierzbami. Ma ona na swoim koncie co najmniej jednego topielca i 2 niedoszłych, prawie cudem odratowanych. Są tam bardzo silne wiry i prądy. Za drugim zakolem zaczyna się wypłacenie, z szybkim nurtem – na którym to jeszcze w czasach kiedy była na jego środku wyspa – złowiłem pięknego bolenia. Teraz jest tam tylko szybki nurt z ładnymi i walecznymi kleniami które biorą zarówno w samym prądzie, jak i na spokojnym początku wlewu. Poniżej wypłacenia zaczyna się spokojny odcinek rzeki. Równy spokojny nurt – głębokości od 0,5 m do 1,5-2m. Praktycznie z obu stron zarośnięty wierzbami. Dojście do wody możliwe jest tylko ścieżkami pomiędzy krzakami na wydeptane, przygotowane stanowiska. I na tym kończę opis rzeki mojej młodości. Na co łowię: W zależności od tego, na co się nastawiam i jaka jest pora roku, łowię wg dwóch wariantów – lekkiego i bardzo lekkiego. Wariant bardzo lekki to kij Quantum Pro Tour Twist 2,25 c.w. 1-5g z wklejanką lub Konger World Champion Tango 2,4 c.w. 1-8g też z wklejanką, żyłka 0,12 - 0,16 i przede wszystkim gumki na główkach od 1 do 3 gram. Gumki to twistery w kolorach motoroil, herbatka z brokatem, czerwonym, żółtym i białe a na wiosnę i w bardzo czystej wodzie także czarne. Natomiast zupełnie nie sprawdziły mi się zielone i „denaturaty”. A jak nie gumka to blaszki – obrotówki z czerwonym akcentem, lub miedzianym. Wariant lekki to kij Konger Equs Salto 2,9 c.w. 5-18 g, żyłka 0,18 lub 0,20. Woblery – to najczęściej Salmo Hormet – mój ulubiony kolor to GS albo GB /niebieski grzbiet z białymi bokami/ rozmiar 4 cm, zbrojony tylko w jedną kotwiczkę. Blachy to malutkie wahadłówki - takie typowo pstrągowe, tylko o rozmiar mniejsze, srebrne i miedziane. Obrotówki – rozmiary od 1 do 3 na ogół z czerwonym akcentem, a na klenie black fury lub „żuczek” mepssa. Gumy – kolory jak wyżej, tylko na główkach do 10 gram. Dobrze sprawdzały się także blachy marki HRT, takie z leciutkim korpusem, plecionym z drutu. Gabriel Kozdraś
  14. Artykuł Opublikowany 07-04-2010, autor: @ZDZISŁAW CZEKAŁA Sprzęt gotowy kilka treningów na boisku i na wodzie za nami, technika rzutów coraz lepsza, czas na pierwsze poważne próby złowienia ryby. I tu pojawia się dylemat jakiej przynęty użyć, jak ją zaprezentować rybie, nie mając wiedzy i doświadczenia, aby ta się skusiła na naszą sztuczną muszkę. Jeśli chodzi o suchą muszkę na początek sugerował bym zaopatrzyć się w podstawowy zestaw, który składał by się z jętek wykonanych na hakach nr 14, 16, 18 z tułowikami w kilku kolorach i odcieniach: żółtym, oliwkowym, brązowym (bażant), czarnym (paw), popielatym (nitka i stosina pióra), do tego chruściki na hakach 12 , 14 w kolorach zielonym, brązowym, oliwkowym, można też, szczególnie jeśli ktoś będzie łowił np. klenie, dodać do zestawu kilka wzorów palmerów. Aby z takiego zestawu wybrać jak najwłaściwszą muszkę obserwujmy rzekę, jeśli zaobserwujemy latające nad lustrem wody owady spróbujmy złapać jednego może dwa i z naszego zestawu wybierzmy muszkę najbardziej podobną kolorystyką i wielkością, powinna się sprawdzić. Muszkę przywiązujemy do przyponu konicznego, w tym miejscu rada zakupić gotowy przypon koniczny skrócić go do około dwóch metrów i zakończyć małą pętelką do której dowiążemy pół metrowy odcinek żyłki 0,20 mm i do niej około 70 cm żyłki 0,14 mm. Do przywiązania muszki można zastosować węzeł spinningowy (samo zaciskowy) lub bardzo prosty węzeł pętelkowy. Nasz muszka dobrana przywiązana do przyponu, czas rozpocząć łowienie, wchodzimy do wody i oddalamy się od drzew i krzaków aby mieć możliwość swobodnego operowania linką. Zauważamy pierwsze „oczko” na wodzie, to znak żerującej ryby. Aby ryba zobaczyła naszą muszkę i chciała się nią zainteresować musimy przynętę podać powyżej jej stanowiska w niemal idealnej linii spływu. Czym szybsza i głębsza woda tym wyżej oczka musimy podać naszą muszkę. Związane jest to z tym, że ryba stojąca przy dnie nie wypływa do muszki pod prąd czy pionowo, podnosi się ona do przynęty pozwalając się unieść prądowi aż do samej powierzchni, a następnie wykorzystując siłę tegoż prądu i ukształtowanie dna powraca na swoje stanowisko. Sama technika prawidłowego podanie muszki jest dość prosta, choć nastręcza z początki trochę trudności. Po kilku mocnych wymachach należy po prostu zatrzymać wędkę w pozycji godzina 11:00, linka z przyponem powinna się sama rozwinąć i opaść miękko na wodę, należy to tak uczynić aby muszka znalazła się we właściwym miejscu, można również zatrzymać wędkę w pozycji godzina 10:00 i w momencie wyprostowywania się linki delikatnie cofnąć wędkę do tyłu. Samo prowadzenie muszki powinno odbywać się tak aby muszka nie smużyła, a spływała na stanowisko ryby naturalnie z nurtem nie w poprzek lub skosem, oczywiście są od tego odstępstwa ale o tym innym razem. Aby to osiągnąć nie wolno po podaniu muszki kłaść wędki i linki na wodzie ale dalej trzymać dość wysoko w powietrzu linka nie jest wtedy naprężona tylko zwisa luźno do wody, prowadząc wędkę równo z linką i w odpowiednim momencie dodając linkę na wodę (delikatnie kładziemy wędzisko) powodujemy naturalny spływ muszki i to na znacznym odcinku. Dlaczego tak, a nie inaczej dlatego, że większa część owadów lub ich różnych stadiów nie potrafi pływać i tylko unoszona jest przez prąd wody. W następnej części prawidłowe zacięcie i hol ryby. Zdzisław Czekała
  15. Artykuł opublikowany 23-03-2010, autor: @ZDZISŁAW CZEKAŁA Mamy już gotową wędkę do łowienia na muchę, czas zacząć naukę, czas na pierwsze kroki z muchówką w ręce. Na początek sugerował bym naukę na sucho, na jakimś boisku, łące, trawniku ważne aby teren dookoła był w miarę duży bez jakichkolwiek twardych przedmiotów które mogły by uszkodzić linkę. Montujemy wędkę do przyponu dobrze by było dowiązać średniej wielkości „sztuczną muszkę” (haczyk 12-14) z obciętym w połowie kolanka grotem (zapobiegnie to zahaczaniu się muszki w trawie). Ustawiamy się tak aby z przodu i z tyłu było około 15 m miejsca, rozwijamy około 8 m linki i przeciągamy przez przelotki, na początek możemy odłożyć wędkę i rozciągnąć linkę aby aby było łatwiej wykonać pierwsze „wymachy”. Jesteśmy gotowi, podrywamy płynnie choć energicznie (nie gwałtownie) linkę wędką z łąki nadając jej taką prędkość aby swobodnie rozwinęła się z tyłu nie dotykając ziemi, wędkę zatrzymujemy lekko z tyłu na godzinie 13:00 w momencie gdy linka zaczyna się prostować, znowu płynnie ale energicznie pociągamy linkę wędką, którą zatrzymujemy z kolei na godzinie 11:00, jak linka się prostuje przed nami pociągamy ją ..... i tak dalej, i tak dalej. Po kilku cyklach, aby nadmiernie nie zmęczyć ręki po pociągnięciu linki do przodu i zatrzymaniu wędki w pozycji godzina 11:00 pozwalamy lince rozwinąć się na całą długość, w tym momencie linka powinna opaść rozwinięta na trawę. „Wymach” z pociągnięciem linki powinien następować w momencie jak linka częściowo „naładuje” wędkę, zbyt wczesne lub zbyt późne pociągnięcie linki skutkuje „zgaśnięciem” linki, tak samo się stanie jak będziemy odchylać wędkę zbyt mocno i do przodu i do tyłu, po prostu czym bardziej wędka położona tym mniej się ładuje, im mniej naładowana wędka tym mniejsza siał „wymachu”. Bardzo ważnym elementem podczas „wymachów” jest tak zwana „ósemka” lub „mijanka”, co to i z czym to się je, wyma****ąc wędką do tyłu i do przodu w jednej płaszczyźnie pionowej, wcześniej lub później (raczej wcześniej) doprowadzimy do tego, że linka wpadnie na wędkę i zestaw się poplącze. Oczywiście jest na to rada wystarczy, że przy powrocie wędki na godzinę 13:00 zmienimy kąt pod jakim wędka będzie powracać, wystarczy 10 stopni w bok. "mijanka" Chciałbym w tym miejscu zwrócić uwagę na jedną rzecz, starajmy się aby wędka podczas wymachu do przodu była jak najbardziej pionowo, najlepiej tak w przedziale od 5 do 15 stopni. Jak już w miarę poprawnie zaczną wychodzić nam „wymachy”, czas ruszyć na wodę doskonalić swoje umiejętności, tak dokładnie tak nie łowić ryby, a doskonalić umiejętności i utrwalać nawyki, po kilku wyjazdach ryby same zaczną się łowić. W następnym odcinku opiszę jak dobierać muszki, jak je wiązać do przyponu, jak je prawidłowo podawać i jak prawidłowo prowadzić aby ryba się „oszukała”. Zdzisław Czekała
  16. Artykuł opublikowany 23-03-2010, autor: @ZDZISŁAW CZEKAŁA Jaki sprzęt na początek, jakimi kryteriami kierować się kompletując pierwszy zestaw muchowy. Moim zdaniem niezależnie od tego jakie ryby i jaką techniką zamierzamy w przyszłości wędkować, pierwsze kroki powinniśmy stawiać z „suchą muszką”, dlaczego? Dlatego, że „sucha muszka” najszybciej i najpoprawniej ze wszystkich metod muchowych, nauczy nas specyficznej techniki poprawnego wykładania linki muchowej, poprzez dużą ilość tak zwanych „między wymachów” (suszenia muszki) nauczy nas maksymalnego wykorzystywania parametrów wędziska, nauczy nas właściwych nawyków. Dzięki poprawnemu łowieniu „suchą muszką”, łatwo i bez większych problemów nauczymy się podawać na znaczne odległości, streamery, mokre muszki, nimfy. Wracamy do podstawowego sprzętu, nie będę pisał o takich rzeczach jak wodery, okulary, kamizelka itp., skupię się na wędce, kołowrotku i lince muchowej, których dobór, w szczególności wędki i linki muchowej, będzie decydować o właściwej pracy zestawu. Wędka: do nauki sugerował bym wędkę długości od 8'6” (259 cm) do 9'0” (275 cm) w klasie 5-6 (będzie można ją w przyszłości zastosować do „mokrej muszki”) o akcji średniej lub wolno-średniej. Taka wędka pozwoli nam podczas nauki wyczuć wszelkie niuanse związane z „ładowaniem” się wędki pod ciężarem „linki muchowej” ja to określam „czucie linki”, zdecydowanie odradzam wędki w klasach mniejszych czy większych, lżejsze zmniejszą czucie „linki”, a cięższe nadmiernie obciążą nadgarstek i przedramię. Linka muchowa: oczywiście pływająca F typu DT jest bardziej stabilna od WF, szczególnie na krótkich i średnich dystansach (a takie wchodzą w rachubę podczas nauki), przysporzy dużo mniej problemów, klasa linki zależeć będzie od oznaczeń wędziska, jeśli wędzisko ma oznaczenie AFTM #5/6 to linkę DT przeważnie (różnie to dzisiaj bywa) stosujemy w rozmiarze niższym czyli w tym przypadku #5, jeśli na wędce jest oznaczenie AFTM #5 lub #6 to linkę DT stosujemy taką jak na wędce. Kołowrotek: klasyczny kołowrotek muchowy z ruchomą szpulą w klasie odpowiadającej klasie linki muchowej, o wadze pozwalającej na w miarę poprawne wyważenie zestawu. Jak sprawdzić wyważenie: po zmontowaniu kołowrotka do wędziska przeciągamy przez przelotki około 9 yd (około 8 m) linki poza przelotki, szukamy punktu równowagi, powinien on w wędkach jednoręcznych znajdować się w miejscu łączenia blanku z rączką (plus minus 2 cm). Mamy już wędkę, kołowrotek i linkę czas poskładać to w zestaw i tu potrzebne będą jeszcze trzy elementy: podkład (backing), przypon koniczny i łącznik. Na kołowrotek nawijamy podkład, a następnie linkę muchową, nie łączymy jeszcze linki z podkładem, bo może być potrzebne jego skrócenie, gdyż między nawiniętą linką, a obudową kołowrotka powinniśmy pozostawić kilka milimetrów luzu. Jeśli długość podkładu jest właściwa przy pomocy łącznika linki muchowej łączymy podkład z linką, nawijamy na kołowrotek i do drugiego końca linki montujemy przypon koniczny również używając łącznika. Mamy już gotową wędkę do nauki co dalej, a to w następnym odcinku. Zdzisław Czekała
  17. PSW

    PSTRĄGOWY WEEKEND

    Artykuł opublikowany 17-01-2010, autor: @ZDZISŁAW CZEKAŁA Sobotnie majowe późne popołudnie, coś około godziny siedemnastej, dojeżdżamy w końcu na wodę. San lekko podbrudzony i troszeczkę podniesiony, jak dla mnie to dobrze, pstrągi powinny być mniej ostrożne i bardziej ochoczo atakować przynęty. Montuję moją dziesięcio-stopową armatę na grube pstrągi, linka intermedium w szóstej klasie, przypon zero dwadzieścia pięć i żadnych eksperymentów w ten wyjazd, solidny sprzęt na mam nadzieję solidne waleczne ryby. Jest już dobrze po siedemnastej, sprzęt zmontowany, wędkarz ubrany, można zaczynać. Idę w górę rzeki, zaczynam od progu poniżej „Jamy Głowacicowej”, streamery gotowe do akcji, może to niezbyt właściwa przynęta na wieczorową porę, ale przy takiej „streamerowej” wodzie nie mam ochoty na mielenie nimfami, może jednak coś dużego skoczy do moich streamerków. Podaję streamerki maksymalnie pod brzeg i powoli od czasu do czasu lekko przyśpieszając ściągam przynęty. Po kilku rzutach jest pierwsze pobicie, ale tak szybkie i delikatne, że ryba się nie wpina, nic nie szkodzi po chwili jest pierwszy trzydziestaczek, wygląda na to, że powinno być dobrze. Cały czas powoli schodzę z nurtem rzeki i dokładnie obławiam jak największe jej partie, przynosi to efekt w postaci kilku małych pstrążków i jednego czterdziesto-centymetrowego pięknie ubarwionego „kropka”. W końcu dochodzę do pierwszego bardzo głębokiego dołka, podaję bardzo dokładnie streamery pod zwisające konary, kilka krótkich pociągnięć linki i czuję tępe przytrzymanie, zacinam z ręki i ... czuję jak streamer nie wpinając się zostaje wyrwany z pyska a w miejscu brania rozdrażniona bestia wzbija ogromną fontannę wody. Trudno, nie ma tego złego co by nie wyszło na dobre, przynajmniej jeden zlokalizowany na jutrzejsze łowienie. W dalszym ciągu schodzę coraz niżej w dół rzeki, w dalszym ciągu obławiam przybrzeżne dołki i zakola, ulubione kryjówki dużych pstrągów, kontynuując łowienie streamerami, udaje mi się złowić jeszcze kilka maluszków, może dwa, trzy ledwo trzydziestaki. Brania powoli ustają, pochmurna pogoda, zachodni wysoki brzeg z dużą ilością drzew i krzaków i niestety już późna pora powodują, że w wodzie zapadają atramentowe ciemności powodujące że prowadzona głęboko ciemna przynęta staje się prawie niewidoczna i choć na powierzchni raz za razem ryby zbierają owady ja nie decyduję się na zmianę przynęty, większość zbiórek wygląda na lipienia a to jeszcze nie jego pora. Robi się coraz ciemniej, kończę wędkowanie, szybko schodzę do obozowiska, żona zdążyła już rozpalić ogień, zaparzyć kawę, przygotować częściowo kolację a ja jeszcze muszę donieść kilka większych polan do podtrzymania ogniska. Zasiadamy do kolacji, która nad brzegiem cicho szemrzącej rzeki u schyłku kończącego się dnia smakuje wyborniej niż rarytasy całego świata. Powoli zapadają coraz większe ciemności, rozświetlane tylko chybotliwym migotanie dogasającego ogniska to nieomylny znak, że czas na spoczynek, rano wczesna pobudka. Niedziela bardzo wczesna poranna godzina, instynktownie budzę się ze snu, czas wstawać, czas na łowy. Świat jest jednak piękny, poranna mgła zasnuwa rzekę i okoliczne wzgórza, nad horyzontem powoli zza gór przebija się poranne słońce, szum rzeki, śpiew ptaków i skaczące pstrągi. Szybka bo szkoda czasu poranna toaleta w zimnych nurtach Sanu, mocna kawa, powoli montuję zestaw, dzisiaj również bardzo solidn sprzęt, tylko niestety woda opasła i ze streamerków nici, będę musiał łowić daleką nimfą na pływającej lince. Gotowy przeprawiam się na drugą stronę rzeki, wydeptaną przez zwierzęta i wędkarzy ścieżką maszeruję w górę Sanu, dzisiaj zacznę łowienie od „Jamy Głowacicowej”. Rozpoczynam łowienie przygotowanym za w czasu zestawem, na muszkę kierunkową mam zawiązaną zwykłą bażantową brązkę ze złotą główką, a na skoczka jasną zieloną plecionkę. Rozpoczynam łowienie od samego początku „jamy”, podaję przynęty w górę na długiej lince i sprowadzam na siebie, po kilku rzutach branie, zacięcie i... wygląda mi to na dużego lipienia, tak nie mylę się, po chwili w podbieraku ląduję piękny „kardynał” a w pół godziny łowię jeszcze trzy bardzo duże lipienie i ani jednego, nawet najmniejszego, pstrąga. Wszystkie ryby złowiłem na brązkę, więc niestety to nie ta przynęta, nie dość, że lipienie mają jeszcze czas, to nie biorą na nią pstrągi. Więc… zmiana kompletu nimf, na skoczka tym razem zawiązuję kiełża rudo-beżowego a na kierunkową imitację larwy jętki z tułowiem z bażanta, pakunkiem w kolorze czerwonego wina i z perłową pochewką. Brania lipieni ustają, to dobrze, ale i brań pstrążków brak, obławiam jamę” bez najmniejszego efektu, postanawiam zmienić sposób prowadzenia nimf, teraz podaję je w poprzek rzeki lekko skosem w górę, tworzę mały żagielek, cały czas kontrolując zestaw sprowadzam nimfy z nurtem w końcowej fazie spływu lekko przytrzymując, co powoduje wypływanie przynęt, jednocześnie zaczynam schodzić w dół rzeki. Zaczyna to przynosić efekty, zapinam kilka maluchów, kilka brań bez kontaktu, wreszcie coś większego, nie jest to wielki kaban, ale kropek powyżej czterdziestu szalonych Sanowych centymetrów, które też ładnie dają popalić na szybszej wodzie. Sukcesywnie schodząc w dół, obławiam nimfami wloty, dołki, przyśpieszenia, dokładnie penetruję kryjówki za dużymi kamieniami, od czasu do czasu zapinam jakiegoś kropka w większości do trzydziestu centymetrów, trafiają się i ze dwa powyżej, ale… generalnie pucha, żadna rewelacja. W końcu dochodzę do głębokiego dołka pod prawym brzegiem rzeki, dokładnie i systematycznie go obławiam, ale bez najmniejszego efektu, bankowe miejsce i nic, czyżby pstrągi dzisiaj nie żerowały a może nie te przynęty a może… próbuję prowadzić nimfy na różne sposoby i nic nic nic, może na smużącą, pozwalam nimfą spłynąć na samą końcówkę głęboczka, gdzie woda mocno przyśpiesza, zdecydowanie przytrzymując przynęty, prawie na samym końcu, niemal na wyprostowanej lince, delikatne trącenie, zacinam z czuciem i eksplozja wody, niczym zastrzyk adrenaliny, wprawia moje serce w gwałtowne łopotanie, przyśpiesza oddech i wyostrza zmysły, wędką wstrząsają gwałtowne szarpnięcia a potok młynkuje z siłą walca, kilka razy wyskakuje metrową świecą ponad lustro wody wstrząsając łbem próbując pozbyć się przynęty. Po kilku, kilkunastu minutach powoli, bardzo powoli się coraz bardziej uspokaja i tylko ekstremalnie wygięta muchówka, mocne odjazdy pstrąga świadczą o wielkiej mocy drzemiącej na drugim końcu wędki, jeszcze kilka gwałtownych odjazdów, kilka mocnych szarpnięć i po kilkudziesieciu minutach walki, piękny ponad piędziesięcio-centymetrowy potok ląduje w podbieraku. Jeszcze tylko chwila na uwolnienie ryby od natrętnego kiełża, jeszcze chwila na posmakowanie zwycięstwa, jeszcze chwla na rozluźnienie lekko bolącej ręki i szukamy następnego pstrąga, następnego godnego „przeciwnika”. Kontynuuje łowienie pod brzeg w dalszym ciągu nimfa na długiej lince, ale znowu jakoś bez większego efektu, jakiś maluszek, jakieś skubnięcie, nic konkretnego, nic obiecującego. Zaczynam schodzić coraz szybciej w kierunku biwaku, czas na przegryzienie czegoś co nie co, jeszcze tylko ostatni niepozorny dołek, omijany przez większość wędkarzy, jeszcze kilka dalekich rzutów i… wykładam nimfy w górę, pod wiszące gałęzie, tak aby spływające nimfy wpłynęły do tej małej jamki, ledwo zdążyłem wyprostować linkę, ledwo ułożyłem naprężyć zestaw, potężne szarpnięcie nieomal wyrwało mi wędkę z ręki, zdążyłem tylko przytrzymać linkę i lekko zaciąć, ale to wystarczyło, by potężny, około sześdziesięcio centymetrowy kaban wystrzelił z rzeki w powietrze jak wypuszczony z procy, prawie zaczepiając o konary drzew zwisające nad wodą, po czym ryba zaczyna pruć pod prąd z mocą potężnej lokomotywy, co i raz wyrzucając w powietrze gejzery wzburzonej wody. Po wyciągnięciu całej linku i kliku metrów podkładu, udaje mi się ją zatrzymać, przez chwilę siłujemy się z kropkiem, gdy nagle potok zmienia kierunek ucieczki i zaczyna ostro spływać w moją stronę, ledwo, ledwo, wybierając w szaleńczym tempie luzującą się linkę udaje mi się utrzymać kontakt z kolosem, w końcu ryba odbija na środek rzeki gdzie próbuje kilka razy mocnych zdecydowanych odjazdów, na szczęście otwarta woda pozwala mi kontrolować poczynania pstrąga. Po kilku minutach ryba czując bezcelowość swoich zabiegów zmienia taktykę i wraca pod brzeg próbując wbić się pod korzenie nadbrzeżnych drzew i krzewów, na na moje szczęście jest już osłabiona i udaje mi się ją nie dopuścić do zbawiennej kryjówki, i zatrzymać za każdym razem, kiedy kierowała się do brzegu. Zaczynam podprowadzać ją coraz bardziej zdecydowanie bliżej siebie, jeszcze kilka, kilkumetrowych odjazdów, kilka mocnych szarpnięć i pięknie wybarwiony potokowiec, po blisko trzydziestu minutach walki ląduje w rozbryzgach wody w podbieraku. Szybkie zdjęcie w wodzie i kropek niemal wyrywa mi się z ręki, szybko odpływając w nurt rzeki a ja robię sobie przerwę, na kawę, na małą przekąskę, na chwilowy a zasłużony odpoczynek bo ręka jednak trochę boli po holu takich klocków. Popijając niesamowicie smaczną kawkę, obserwuję rzekę, skaczące pstrążki, oczka na wodzie, latające owady i zastanawiam się co dalej, jak, gdzie i na co, postanawiam jeszcze raz podejść w górę na „Jamę Głowacicową”, wiem, że tam padły dwa tygodnie temu cztery duże potoki, może i mi się poszczęści. Komu w drogę temu... ponownie przeprawiam się na drugi brzeg rzeki, woda oczyściła się już całkowicie i jeszcze troszkę opadła, ruszam drogą w górę, dochodzę na wysokość „Jamy głowacicowej”, okazuje się, że nie jestem sam, na szczęście wędkarze brodzą powyżej „jamy” bardziej na przeciwnym brzegu, a i jeden z nich to znajomy, więc po wzajemnych pozdrowieniach, po kilku zdaniach przyjaznej konwersacji, po wymianie istotnych informacji zaczynam obławiać jamę, nimfy podaję w górę nurtu na średniej długości lince, kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt rzutów i najmniejszego brania, zmieniam nimfy, w czystej i niższej wodzie może już kiełżyk nie być zabierany przez nurt i ryba na nim już nie żeruje, teraz wiążę jako kierunkową „zajączka” ze złotą główką, a na skoczka małą cienką brązkę z kremowym kołnierzykiem i z malutką złotą główką. Powoli schodzę w dół rzeki, kilka nie zaciętych puknięć, jeden spad i totalna cisza, czy to próg, czy dołek, czy kamień, czy podaję nimfy w górę, czy w poprzek, czy w dół, efekt ten sam, zerowy. Przeszedłem już ze sto pięćdziesiąt metrów rzeki i w zasadzie zero, dochodzę do starego, zwalonego drzewa, poniżej którego zaczyna się lekko pogłębiać i zwalniać prąd rzeki, postanawiam zmienić nimfy, teraz na kierunkowej przywiązana jest jasno zielona plecionka z brązowym kołnierzykiem i srebrną główką, a na skoczku klasyczna bażantowa brązka z pomarańczowym kołnierzykiem i ze złotą główką. Podaję nowy zestaw lekko pod wystający konar drzewa i sprowadzam naturalnie w dół na lekkim „żagielku”, w połowie spływu zdecydowane przytrzymanie, zacięcie i na kiju czuć duży opór, ryba zdecydowanie szamocze się na wędce mącąc spokój na sennej rzece, szybko schodzi jednak w pobliże dna i tam dalej walczy zawzięcie, kilka razy odchodzi wyciągając za każdym razem po kilka metrów linki, od czasu do czasu poprawiając młynkiem. Na szczęście dużo spokojniejsza i wolniejsza woda powoduje, że ryba nie mogąc wykorzystać mocy nurtu, musi dać więcej z siebie i dzięki temu szybciej się zmęczyła. Po kilkunastu minutach, dużo spokojniejszej, walki, niż z poprzednimi potokiem, następny ponad pięćdziesięcio-centymetrowy kaban ląduje w podbieraku. Jest około czternastej, czternastej trzydzieści, znikły chmury, z nieba leje się żar, robi się niesamowicie gorąco, odpuszczam dalsze łowienie i schodzę szybko do auta, ubieram się dużo lżej, uzbrajam lżejszą wędkę dla małżonki, która katuje się na ciężką wędkę, niestety bez szczególnych efektów, w między czasie z góry schodzi p. Marcin, a bliski znajomy, Krzysztof dojeżdża autem, więc siedzimy, komplementujemy otoczenie, pijemy kawkę, odpoczywamy, i gawędzimy, oczywiście o rybach, o „rybakach”, o okazach i o wędkowaniu, czas powoli upływa w miłej atmosferze, a czas ucieka, więc pora wracać do łowienia, na „wieczorną” turę miałem zejść poniżej obozowiska, ale Krzysiu, jak to Krzysiu nie uwierzył mi, że takie kabany stoją powyżej „Eldorado” w takiej wolnej wodzie, więc idziemy znowu do góry, może coś się jeszcze miłego przytrafi. Znowu ta sam woda, i to jednego dnia co zrobić, rozpoczynamy łowienie od progu poniżej „Jamy Głowacicowej”, według, życzenia Krzysztofa schodzę pierwszy, na lince dalej nimfy, po prawdzie jest już dość późno, pora raczej nie na pstrąga, ale coś trzeba robić, a lipienia jeszcze nie wolno łowić. Powoli schodzimy w dół Krzysztof zapina klika niedużych pstrągów, ja przez dłuższy czas nie mam brania, nagle na wypłyceniu szarpnięcie, przycinam, kocioł w wodzie, kilka gwałtownych młynków i pstrąg odpada z wędki, ten wygrał potyczkę, zostawiając mnie z walącym sercem w butach. Schodzę powoli niżej, obławiam dokładnie najgłębsza jamę na tym odcinku, ustawiam się tak aby podać nimfy jak najbliżej brzegu, a nie jest to łatwe bo dość gęsto rosną tam drzewa i zwisające gałęzie bardzo przeszkadzają, osłaniając wręcz kryjówkę dużych pstrągów . Udaje mi się znaleźć małą przerwę wśród gałęzi i choć świecące prosto w oczy słońce dość znacznie utrudnia ocenę dystansu, to przy odrobinie szczęścia udaje mi się podać nimfy idealnie, linka układa się niemal równiutko, dzięki czemu udaje mi się zareagować instynktownie na branie, które nastąpiło prawie natychmiast po wpadnięciu nimf do wody. Znowu duży pstrąg, znowu znajome, tępe targnięcia wyrywające wędkę z ręki, znowu mocne zdecydowane odjazdy, staram się odciągnąć rybę od kryjówki, ale ryba nie daje się wyholować z dołka, na każde moje wybranie kilku metrów linki, odpowiada odjazdem z powrotem do swojej jamy, ja do siebie a potok do siebie, zmuszony zmieniam taktykę nie forsuję mocnego holu, ale delikatnie powolutku odciągam potoka od brzegu, manewr ten udaje się wyśmienicie, „uśpiony” nawet nie zauważa jak znajduje się na otwartej wodzie, by po kilku chwilach, kilku odjazdach, kilku ucieczkach od podbieraka, w końcu skapitulować. Zaskoczony Krzysztof robi szybko zdjęcie i piękny Sanowy pięćdziesiątak wraca do wody, a ja zmęczony, ale bardzo, bardzo szczęśliwy, wracam powoli do auta, niestety czas kończyć, czas na powrót, czas na... Dzień piękny i udany, rzeka ponownie wynagrodziła pięknymi i dorodnymi okazami ryb, dziękuję. Czas wracać do domu, do codzienności, za tydzień wrócę może w inne miejsce, może będą inne, piękne ryby, może … czas pokaże. Zdzisław Czekała
  18. Artykuł opublikowany 14-08-2008, autor: @słonecznica Sierpień jest jednym z nielicznych miesięcy w roku, który z racji wakacyjnej laby często pozostawia w pamięci wspomnienia mile spędzonych chwil na łonie natury. Jak wiadomo jest też uważany za szczyt sezonu wędkarskiego. Nic w tym dziwnego, gdyż zarówno rybki jak i wędkarze przejawiają w tym czasie znacznie większą aktywność niż w poprzednich miesiącach. Tym wszystkim którzy jeszcze do tej pory nie mieli okazji wybrać się na zasłużony odpoczynek, a także osobom lubiącym krótkie weekendowe wypady nad wodę, chciałabym przybliżyć dość interesującą miejscowość, położoną niedaleko naszej wschodniej granicy z Ukrainą. Radymno – niewielkie miasteczko położone w dolinie Sanu, na trasie Jarosław – Korczowa, które prawa miejskie otrzymało z rąk Władysława Jagiełły. Centrum miasta usytuowane jest w okolicy rynku. Spacerując jego uliczkami, warto zwrócić uwagę na budynek hali targowej i liczne zabytkowe kamieniczki z XIX wieku. Jednak największą atrakcją miasta jest ogromny ponad 70-cio hektarowy zbiornik wodny administrowany przez PZW w Przemyślu. Woda posiada I klasę czystości. Dno zbiornika pokryte jest gęstą roślinnością co z powodzeniem daje się zauważyć z licznych pomostów. Jednakże tylko gdzieniegdzie rośliny osiągają powierzchnię wody. Za wyjątkiem okresu letniego kiedy kwitnące rośliny lekko zmieniają odcień wody na brązowy, jest ona bardzo klarowna dając możliwość obserwacji dna do głębokości kilku metrów. Jak już wspomniałam, wędkowanie bardzo ułatwiają pomosty wychodzące poza obręb przybrzeżnego sitowia. Jest ich tu bardzo dużo, ale dzięki gęstej roślinności w której co chwilę coś się porusza, zachlapie, zaświergota, zupełnie nie szpecą krajobrazu. Wędkarze opowiadają o rekordowych sandaczach i wielkich sumach. Z brzegu jednak spinningistów nie widać, natomiast z łódek do wody sypane są tony zanęty. Praktycznie całe jeziorko bez problemu można objechać samochodem. Trochę gorzej jest z parkowaniem. Co prawda w niektórych miejscach widać tabliczki z napisem „Parking płatny niestrzeżony” ale wędkarze wolą mieć auto w pobliżu więc parkują w miejscach bardziej kameralnych. Tablica informacyjna PZW na której umieszczono napis zakazujący wędkowania z łodzi, najprawdopodobniej jest mocno przestarzała i być może służy tylko do zniechęcenia przyjezdnych, gdyż na wodzie można zauważyć wielu całkowicie ignorujących ten zapis. Jednak nie tylko z wędkarskiego punktu widzenia zbiornik ten jest atrakcyjny. Można tu za niewielkie pieniądze wypożyczyć różny sprzęt pływający łącznie z żaglówkami a dla tych którzy lubią chlapać się w wodzie, w sezonie letnim funkcjonuje strzeżone kąpielisko. Również w znalezieniu noclegu nie powinno być wielkiego problemu. To naprawdę bez porównania o wiele ciekawsze miejsce na wypoczynek jak zatłoczona, brudna i rozhukana Ożanna. Mam nadzieję, że niektórzy z Was zamiast na Wilczą Wolę wybiorą się za moim przykładem do Radymna i opiszą to jezioro bardziej z wędkarskiego punktu widzenia. Polecam bo naprawdę warto. Dojazd jest bardzo prosty. Z Leżajska należy kierować się na Jarosław a następnie na Korczową. W odległości około dwudziestu kilometrów od Jarosławia z głównej drogi odbijamy w lewo zgodnie z tablicą kierującą na Radymno. Mijając rynek po dojechaniu do ronda należy skierować się na Korczową. Niecały kilometr dalej po lewej stronie daje się zobaczyć duża tafla wody. Do brzegu można dojechać prawie każdym zjazdem w lewo. Stan licznika z Leżajska nad wodę nie powinien przekroczyć 55km. słonecznica
  19. PSW

    RATUJMY ŻABY

    Artykuł opublikowano: 31-03-2008, @wifer Czy można sobie wyobrazić wodę stojącą bez żabiego rechotu? Do niedawna taka woda była by uznawana za co najmniej podejrzaną a nawet zatrutą. Obecnie jednak coraz więcej stawów staje się milcząca jakby zamarła. Coraz rzadziej też wieczorami dają się słyszeć żabie koncerty. Płazy te były do niedawna najliczniejszą grupą zwierząt. Praktycznie nie było łąki czy pola a nawet przydrożnego rowu, żeby coś tam nie skakało. Kilkanaście lat temu nie było potrzeby zabierania przynęt nad San. Wystarczyło wejść na pole w pobliżu rzeki i nazbierać kilka żab w parę minut. W południe na taką przynętę brały grube klenie a wieczorem można było oczekiwać sandacza lub suma. Na wodach stojących zielona żabka była doskonałą przynętą na lina i szczupaka. Może dobrze że była i czasy te obecnie się tylko wspomina. Może kiedyś doczekamy się również tego, żeby nie zakładać na haki żywych ryb jako przynęt. Z roku na rok populacja żab i innych płazów sukcesywnie maleje. Już w latach osiemdziesiątych niektóre periodyki przyrodnicze biły na alarm i ostrzegały przed zagrożeniem wyginięcia żabiej populacji. W efekcie tego, na mocy Rozporządzenia Ministra Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa z dnia 6 stycznia 1995 r wszystkie gatunki płazów w Polsce zostały objęte ochroną prawną. Tym sposobem żaby zostały wyeliminowane ze spisu przynęt wędkarskich. I chyba na tym działanie tego przepisu się skończyło. Ale czy dlatego na wędkach gruntowców nie widać dzisiaj żab? Myślę że nie. Wędkarze nie nadziewają żab na haki i kotwice bo ich po prostu nie ma. A w każdym razie nie ma ich na tyle, żeby można było je szybko pozyskać. Prawdziwym wrogiem powodującym zanik naszych rodzimych płazów jednak nie jest wędkarz, lecz osobnik piastujący odpowiedzialne stanowisko, a nie zdający sobie sprawy z konsekwencji kroków jakie podejmuje. Właśnie dzięki takim imbecylom zapatrzonym w doraźne efekty swojej działalności a jednocześnie nie potrafiącym wyobrazić sobie skutków i następstw podejmowanych decyzji, następuje ciągła degradacja środowiska wykluczająca możliwość przeżycia różnorodnych organizmów w tym również płazów. Ciekawostką w tym jednak jest to, że takiego prostego wędkarza z jedną żabką na wędce można postawić pod paragrafem, natomiast prawdziwego bandytę (w oczach przyrody) mordującego jednym podpisem tysiące istnień, lub ukrywającym się za odpowiedzialnością zbiorową jakiejś tam rady prowincjonalnych geniuszy, żaden paragraf do odpowiedzialności nie pociągnie. W przekonaniu wielu badaczy nie tylko polskiej fauny, podstawową przyczyną gwałtownego zmniejszania się liczebności płazów jest stałe obniżanie się poziomu wód gruntowych. W wielu miejscach w kraju poziom wody w studniach obniżył się w ciągu ostatniej dekady od kilku do kilkunastu metrów. Taki stan rzeczy jest między innymi również skutkiem nieprzemyślanych melioracji, których głównym zadaniem jest właśnie osuszanie terenu. Przykład tego możemy obecnie oglądać w okolicy Wólki Niedźwiedzkiej gdzie „do linijki” wyprostowano malowniczo meandrującą przez pastwiska, rzeczkę Trzebośnicę. Kolejnymi przyczynami zanikania wielu przedstawicieli polskich płazów są bez wątpienia małe ilości opadów oraz beznadziejna gospodarka wodna. Na dodatek złego od wielu lat mamy bardzo suche wiosny, gdy tymczasem do rozmnażania żab nieodzowna jest woda gromadząca się w sadzawkach i różnych śródpolnych sezonowych jeziorkach. W ich ogrzanych wodach żaby znajdują dogodne środowisko do rozmnażania składając obficie skrzek. Dłuższy brak opadów połączony z silniejszymi ruchami powietrza szybko osusza takie miejsca. Giną wtedy tysiące kijanek, nie mających najmniejszych nadziei na jakąkolwiek pomoc. Często też bywa, że po stosunkowo ciepłym marcu w pierwszej lub drugiej dekadzie kwietnia występują silne przygruntowe przymrozki, gdy nocą temperatura spada nawet do –10 stopni. Powoduje to całkowite zamarznięcie płytkich bajorek które obrały żaby na inkubator swojego potomstwa, i całkowite wyniszczenie złożonego tam skrzeku. Inną przyczyną ginięcia żab jest ich masowa wiosenna wędrówka z zimowiska na miejsca rozrodu położone w pobliżu potoków, stawów i rzek. Często właśnie w ich pobliżu biegną drogi. Ciągnące do wód żaby są zmuszone przekroczyć te asfaltowe przeszkody, których nawierzchnie dość szybko się nagrzewają i długo utrzymują ciepło. Wędrujące żaby korzystają z tej darmowej ogrzewalni zatrzymując się w swojej wędrówce. Wówczas masowo giną pod kołami samochodów. Mamy więc do czynienia z wieloma czynnikami zachodzącymi w tym samym czasie. Jedna ustawa z 1995 roku nie mogła więc przynieść wielkiego rezultatu. Stała się jedynie oczyszczeniem sumienia ówczesnych polityków, których następcy pewnie za kolejnych kilkanaście lat zaczną budować pomniki ku czci zabitych wcześniej stworzeń. Co więc robić aby do tego nie doszło? Przede wszystkim tego typu tematem powinny się zająć odpowiednie profesjonalne służby powołane w tym celu przez samorządy. W każdej gminie są stanowiska zajmujące się ochroną środowiska. Pytanie czym się zajmują. Odpowiedź jest prosta – wypełnianiem sprawozdań, bo właśnie dla nich te stanowiska zostały stworzone. A przecież to właśnie gminom i służbom leśnym powinno szczególnie zależeć na prawdziwej ochronie swoich terenów. Jednym stanowiskiem referenta do spraw sprawozdań, tego tematu załatwić się nie da. Trzeba podejmować konkretne działania w terenie i to nie jednoosobowo. Pytacie o koszty? Nie łudźmy się, ochrona przyrody będzie kosztować coraz więcej i jeżeli nie zdecydujemy się szybko na ich ponoszenie, wkrótce pozostanie nam budować jedynie pomniki. A dopóki ktoś w samorządach nie będzie chciał zrobić kariery politycznej na ochronie przyrody, widząc na szosie przemieszczające się żaby, zatrzymajmy się i przenieśmy je w kierunku ich marszu. Być może uratujemy w ten sposób kilkaset istnień i przyczynimy się do zachowania tego bezbronnego przedstawiciela płazów. Wiesław Furmański (wifer)
  20. PSW

    MUTANTOLOGIA

    Artykuł opublikowano 20-02-2008, autor: @wifer Podczas przeróżnych wypraw wędkarskich, zwłaszcza gdy rybki stają się całkowicie zobojętniałe na nasze specyfiki, zaczynamy rozglądać się wokół i bywa, że naraz zauważymy to co zwykle umykało naszej uwadze. Przyglądając się bliżej nagle zdajemy sobie sprawę, że odkryliśmy stworzenia, których żaden przyrodnik nie zdążył jeszcze opisać. Podobnie jak i wielu z Was, również i ja miałem kilka spotkań bliskiego stopnia z takimi dziwolągami. Poszukując ich opisów w różnych atlasach przyrodniczych i innych publikacjach w końcu trafiłem na WW ze stycznia 1973r. gdzie umieszczonych zostało kilka ciekawych portrecików zmutowanych ptaszków, bardzo pasujących do moich obserwacji jakich dokonałem na naszym słynnym zalewie Floryda. Ptaszki bywają różne; np. policja poszukuje błękitnych. Tak zwane Ładne Ptaszki trafiają się również w szkole i nauczycielstwo apelując do uczniów o dokarmianie ptaków zimą, na ten gatunek patrzy raczej okiem kosym i pełnym troski. Ponadto nad wodą trafia się jeszcze pewna grupa ptaszków, o których nie wspomina żaden atlas. Czapla Szczupaczętobojna Nazwa trochę myląca, może bowiem sugerować że to niesympatyczne ptaszysko boi się szczupacząt. W istocie oznacza coś przeciwnego: ono zajmuje się ubojem małych szczupaków. A więc jest to szkodnik, przy którym czaple białe, nadobne, purpurowe, a nawet pospolite czaple siwe należą do niewiniątek. Dlatego być może żeby nie czynić krzywdy czaplom właściwym, czapla szczupaczętobojna nazywana bywa powszechnie: „psikuciarzem”, „śledzikołowem” lub „zarazą wodną”. Występuje powszechnie w przyujściowych miejscach prawie wszystkich naszych zalewów zwłaszcza w Brzózie Królewskiej a także w pobliżu mostu nad Sanem w Starym Mieście. Stadka tego ptaka najczęściej spotkać można prawie nad każdą źle zagospodarowaną i pozbawioną nadzoru wodą. Odkryć go łatwo gdyż należy do wrzaskliwych. Wydaje głosy trudne do zapisowego odtworzenia, a podobne do wrzasku ptaków zwanych piwożlopami lub wódopójkami. Ubarwienie różne, wymiary raczej niewielkie, choć trafiają się okazy wyrośnięte, zasługujące na bezwzględne tępienie. Być może zresztą, że te ostatnie okażą się odrębnym gatunkiem i mając to na uwadze przewidujemy dla nich nazwę tępogłówka kłusowatego lub byczka obmierzlika. Opisywany przez nas ptak czyni spustoszenie wśród szczupacząt prawie przez cały okrągły rok w sposób wyrafinowany. Z prawdziwie małpią przebiegłością przyswoił sobie technikę wędkarską. Łowi na jedną wędkę w sposób następujący: na kawałek wygrzebanego z ziemi robaka lub na przywabioną brudnymi nogami muchę chwyta małą rybkę i poprawiwszy tylko haczyk puszcza żywca na płycizny między wodorosty tam, gdzie młode szczupaczki zaprawiają się w łowach. Po paru minutach jeden z nich ustawicznie głodny chwyta żywczyka. Doświadczony psikuciarz czeka aż szczupaczek połknie rybkę i ... jednym szarpnięciem wędki wyrzuca go na brzeg. Koniec. Nie, nie koniec. Historia powtarza się tego dnia kilka razy. Nasze badania wykazują, że jedna czapla szczupaczobojna w ciągu sezonu potrafi więcej uczynić szkody niż 1253 czaple siwe. A jednak cieszy się tolerancją wśród wielu wędkarzy. Dzierzba okrutna Inne nazwy: srokosz jajogłowy, męczyryb tępy, neronej tuhajbejowaty. Ptak na szczęście coraz rzadszy, ale każde spotkanie z nim dostarcza przeżyć wstrząsających. Należy do rodziny brodźców a przydane mu nazwy dzierzby lub srokosza podyktowane zostało podobieństwem obyczajów: tak jak dzierzba właściwa lub jak takiż srokosz nadziewają na kolce tarniny chwytane owady a nawet małe pisklęta, tak nasz męczyryb tępy, schwytane przez siebie ryby nawleka przez skrzela na różne sznurki i druty, co czyni z tępym wyrazem oczu tak charakterystycznym dla tego gatunku (może dlatego w niektórych okolicach głupoślepiem bywa nazwany). Gatunek reliktowy, należący do zamierzchłych epok, a przecież nie tylko nie zasługujący na ochronę, lecz wręcz przeciwnie – na szybkie wyniszczenie. Odroślą gatunkową od niego jest durek ślepowron, ciągle pospolity nad naszymi wodami. Ten wprawdzie nie nawleka na sznury swych ofiar za to gnębi je w plastikowych woraeczkach, drucianych siatkach lub różnych naczyńkach z ciepłą pozbawioną tlenu wodą. Zwykł także rzucać żywe złowione ryby na trawę, cierpliwie i z widoczną przyjemnością obserwując duszenie się ofiar. Nachałek Czarnonogi Ptak ten należy do dużej rodziny nachałków liczącej około 15 gatunków bardzo do siebie podobnych. Cechy charakterystyczne tego gatunkum to Wrzaskliwość – Sto wron szarpanach za ogony i 89 zdenerwowanych gęsi nie czyni takiego wrzasku jak stadko liczące 5-6 sztuk nachałków Tupotliwość. – Tętent biegnącego nosorożca, przy ich tupotliwości zdaje się być odgłosem jaki czyni myszka biegnąca po aksamicie. Miejsce. – Wszystko to z upodobaniem czynią w pobliżu spragnionego ciszy wędkarza. Do tego nachałki niegarbowane depczą po wędkach, zjadają robaki a najgorsze z nich – nachałki obmierzłe rzucają kamienie w łowisko. Te ostatnie najczęściej można spotkać w okolicy mostów. Plaga. Papuga Jucha – Rodzimka Usłyszawszy tę pierwszą nazwę, Czytelnik ma prawo zawołać ze zdziwieniem: czyżby w naszym kraju żyły papugi? Profesor Żabiński nigdy o nich nie wspominał. A jednak mamy własne rodzime papugi. Niech jednak nikt nie sądzi że są spokrewnione z barwnymi arami lub nierozłączkami. I nie w ZOO ich szukać, lecz nad rzeką lub jeziorem. Latają pojedynczo, niech jednak która ujrzy wędkarza, zaraz siada obok niego i... zaczyna mówić. Tak, mówić; ściśle: gadać, paplać, bajtlować, bajerować, bajdurzyć i cyganić. Ta właśnie zdolność do naśladowania ludzkiego głosu stała się przyczyną, dla której ptak nazwany został papugą lub bujakiem cyganowatym. A co gada? Oto mowa jednej z nich zanotowana przez nas na taśmie magnetofonowej: „Wczoraj złapałem takiego szczupaka. Wziął na palec posmarowany masłem. Mój tata mnie tego nauczył, ale tata już tak nie łapie, bo od kiedy mama nie daje mu pieniędzy na papierosy, tata ssie palec. A mój wujek to łapie sumy na rodzynki moczone w kozim mleku. Tylko że koza musi być czarna...” I tak gada jucha i gada i tylko zerka to ptaszysko od czasu do czasu na wędkarza, jakby chciał sprawdzić wrażenie. Jeśli rybka nie bierze można go, ananasa słuchać, podniecając cyganienie udawaniem wiary i zasłuchania. Więc w pewnych sytuacjach ptak ten może być miły, lecz przez swe kłamczuchostwo nigdy nie bywa szanowany. Gdy jednak w cyganieniu przesadzi – irytuje. Bo cóż ta papuga sobie myśli o swoim słuchaczu? By uniknąć zdenerwowania przypominamy sobie w takich momentach niektóre wędkarskie opowieści – mówione i drukowane. Wtedy, wraca spokój ducha. Bujaj ptaszku zdrowo. Powyższe gatunki na szczęście pokazują się coraz rzadziej. Niestety ostatnio nad wodami można spotkać całkiem nowe odmiany, które zdążyły wyewoluować w chwili gwałtownych przemian gospodarczych. Można by nawet powiedzieć, że jest ich ubocznym efektem. Są to jeszcze nie opisane przez ornitologów gatunki więc próżno ich nazw i opisów szukać w fachowej literaturze. Mnie jednak udało się zdobyć materiały jeszcze nie publikowane, więc czynię to chyba jako pierwszy. Pierdzioszek Jednośladek To gatunek coraz bardziej pospolity i bardzo ekspansywny. Szczególnie upodobał sobie leśne dukty i piaszczyste ścieżki wokół zalewów. Z wielkim upodobaniem przemieszcza się wzdłuż alejek, niszcząc przy okazji wszystko co napotkają na swojej drodze. Im bardziej miękkie podłoże tym więcej robi hałasu latając tam i z powrotem. Pierdzioszki Jednośladki często można spotkać w niedalekiej odległości od zabudowań ludzkich, w miejscach tzw. rekreacyjnych gdzie naiwni wędkarze chcieliby znaleźć trochę ciszy i spokoju. Są bardzo złośliwe i nie pozwalają byle czym się spłoszyć. Każdy przejaw niezadowolenia ze strony wędkarza kwitują robieniem jeszcze większego zamieszania używając do tego wszelkich dostępnych środków. W przerwach bezładnego przemieszczania się wzdłuż brzegów wodnych, uwielbiają z wielkim krzykiem taplać się w wodzie, w niedalekiej odległości od zastawionych wędek. Te nadzwyczaj złośliwe stworzonka, największą aktywność przejawiają w godzinach popołudniowych i wieczornych w ciepłe dni. Występują przeważnie stadnie w grupkach nawet do 10 osobników. Bumcyk Nadobny Dwuśladowy Gatunek ten jest bardzo zbliżony do Pierdzioszka Jednośladka, jest jednak bardziej wyrośnięty i jak sama nazwa wskazuje pozostawia po sobie znacznie większą powierzchnię rozrytej ziemi. Posiada bardzo podobne zwyczaje zwłaszcza w okrążaniu miejsc które zwyczajowo powinny być traktowane jako strefy ciszy. Jakby nieświadomie w amoku popisów godowych, często zbacza z dróg asfaltowych na leśne lub polne ścieżki prowadzące nad wodę, robiąc przy tym wielką kurzawkę. Poruszając się po miękkim podłożu w pobliżu brzegów leśnych jeziorek czy zalewów, wydala smród spalonego paliwa i rozbijając głęboko podłoże, nieodwracalnie niszczy nadbrzeżną florę. Bardzo charakterystycznym jego zwyczajem jest rozrzucanie puszek po piwie i opakowań po papierosach. Przebywa często w małym stadku 3-4 dość agresywnych i hałaśliwych osobników często jednej płci. Piórka na głowie ma przeważnie nastroszone, sztywno postawione robiące wrażenie jakby mokrych. Przemieszczając się wokół zbiorników wodnych wydaje bardzo charakterystyczne głębokie dźwięki: bumm-cyk bumm-cyk bumm-cyk. Dźwięki te mają zwrócić uwagę Podfruwajek Meduzowatych, przed którymi lubią też popisywać się Pierdzioszki Jednośladki. Bumcyk Nadobny Dwuśladowy w odróżnieniu od Pierdzioszka Jednośladka przejawia aktywność bez względu na porę roku i dnia. Podfruwajka Meduzowata Z pewnością jest to też istota z rodziny ptaszkowatych. Różni się jednak zasadniczo od dwóch wyżej opisanych. Biotopem ich są tereny bezpośrednio przylegające do wody w której uwielbiają się pławić a następnie wylegiwać susząc różnokolorowe piórka w ciepłych promieniach słońca. Pozornie wydają się być miłe i nieszkodliwe. Jednakże w chwili bezpośredniego zagrożenia ze strony Bumcyka Nadobnego, wydają przeraźliwy skowyt zdolny odstraszyć wszystkie stworzenia i to nie tylko żywe. W ciepłe dni i wieczory można je spotkać w parach. Nocą jednak większymi stadami zlatują się w miejsca przebywania Bumcyków Nadobnych z którymi przebywają do wczesnych godzin rannych. Jeżeli Wam również udało się zaobserwować podobnie dziwne nie opisane jeszcze gatunki, proszę o pilny kontakt. wifer
  21. PSW

    SZYBKA CYKADA

    Artykuł opublikowany 23-03-2009, autor: @Dzienciol Lubię sobie pomajsterkować, ale lubię też TV, neta i gorącą kawę, więc moje stanowisko pracy znajduje się w moim pokoju zwanym przez moją kobietę „burdlem” (czyt. burdelem). W takich właśnie warunkach i z materiałów, które mam pod ręką wykonuje różne przynęty, więc na pewno każdy może zrobić to samo u siebie w domu. Oczywiście wojna z mamą, żoną czy kochanką będzie na bank, ale co tam. Żeby zrobić cykade nie bawię się w formy i topienie ołowiu. Wystarczy kawałek blaszki, ołowiu i kilku narzędzi. Ale może od początku. Co to jest cykada? CYKADA Cykada jest to przynęta mająca cechy woblera i błystki wahadłowej. Jest to nic innego jak owalna blaszka z dolnym obciążeniem i otworami do mocowania kotwicy (kotwic) i agrafki. Pracuje bardzo agresywnie również przy opadaniu. Przynęta trafiła do nas zza „wielkiej wody” jako bardzo skuteczna, ale nie znalazła jakoś stałego miejsca w naszych pudełkach. Brak wiary? Cena? Słaba skuteczność? Nie wiem. Dużą zaletą cykad jest możliwość wykonywania dalekich rzutów, szybko toną i możemy je prowadzić bardzo głęboko, ale przy odrobinie wprawy można prowadzić je pod powierzchnią i skutecznie prowokować do brania bolenia lub klenia. Łowie przeważnie na średnie (ok. 3,6g) i małe cykadki (1,8g). Zdobyczami są zazwyczaj okoń i kleń a na te najmniejsze nawet płoć, wzdręga i ukleja!!! Większe rozmiary cykad są stosowane na szczupaka i sandacza. Wyczytałem gdzieś, że pod pojęciem cykady kryje się przynęta zwana sonarem. Różnica ma polegać na tym, że cykada to wypukła blaszka (przeważnie z jednym otworem do mocowania żyłki) a sonar jest płaski i ma zazwyczaj trzy otwory. Przepinając agrafkę w różne otwory uzyskujemy różną częstotliwość pracy przynęty. Jednak budowa i praca jest prawie identyczna, więc pozwolę sobie nie zawracać głowy tym podziałem i opiszę jak wykonać przynętę ogólnie znaną jako cykada. Potrzebne materiały i narzędzia. BLASZKA. Nadaje się praktycznie każdy rodzaj blachy, ale ważne jest, aby nie była zbyt miękka i powinna nie korodować. Ale znając życie i tak wcześniej urwiemy przynętę niż zardzewieje. Oczywiście przy dużych cykadach musimy zastosować sztywniejszą blaszkę a przy mikro cykadach wystarczy blaszka z denka puszki po coca-coli. Nie każdy ma taką puszkę, więc bierzemy denko z puszki po browarze. Każdy taką ma w garażu. Dobry materiał to chromo – nikiel, ale trudno się obrabia, więc nie polecam na początek. OŁÓW Prosta sprawa i nie ma co sie rozpisywać. Wszelkiego rodzaju ciężarki przelotowe (oliwki), ołowiane taśmy itp. itd. Oliwkę wystarczy przeciąć do połowy i zaklepać na blaszce lub przykleić mocnym klejem. W miejscu klejenia pasowałoby wykonać kilka otworów w blaszce. Powinno się trzymać. Ja używam ciężarków stosowanych do wyważania kół samochodowych. Kumpel ma zakład wulkanizacyjny, więc „czarne złoto” mam za darmo. NARZĘDZIA Potrzebne nam będą: - nożyce do blachy - kleszczyki - młotek - wiertarka + małe wiertło - papier ścierny i jakiś pilnik Zabieramy się do pracy. Wykonywana cykada będzie średniej wielkości (ok. 3,5g) i opiszę jak przeważnie ja to robię. Tak jak pisałem, metod jest wiele, ale ta wydaje mi się bardzo szybka i przynęta na pewno nie rozpadnie się po kilku rzutach. Kształt blaszki i miejsce obciążenia mogą być różne. Dawcą blaszki będzie obudowa po napędzie CD. Rysuje kształt blaszki i wycinam ją nożycami. Po wycięciu i opiłowaniu blaszki dobieram do niej ołów. W tym przypadku będą to dwa kawałki ołowiu po 2,5g każdy. Po dalszej obróbce i „odchudzeniu” obciążenia uzyskamy planowane 3,5g. Przykładamy ołów do blaszki pod odpowiednim kątem (najlepiej podglądnąć jakiś oryginał i tak ustawić). Zaznaczam miejsce na dwa otwory (na ołowiu) ale tak, aby przechodziły przez ołów i blaszkę, przykładam równo drugi kawałek i robię dziurki. Tak przewiercony ołów przykładam do blaszki, zaznaczam otwory i wykonuje je na blaszce. Gdy mamy wszystko „podziurawione” czas na składanie wszystkiego do kupy. Potrzebny będzie drut miedziany o grubości odpowiadającej „fi” otworu. Przekładamy go przez otwory, odcinamy nadmiar i zaklepujemy. Fajnie jakby było kowadełko, ale na kolanie też można. Po obróbce pilnikiem i papierkiem tak to wygląda. Na kolana nie powala, ale można się pobawić i zrobić z tego ideał. Użyłem za grubego wiertła i drutu, ale robiłem to wszystko „na szybko”. Do zrobienia jeszcze otwory pod kotwice i agrafkę no i jakiś kolorek by się przydał. Przeważnie obklejam blaszkę różnymi naklejkami, ale też maluje je farbami. Przy tej wielkości i przy większych cykadach wykonuje dwa otwory pod kotwice, ale gdy łowie zakładam tylko jedną, ponieważ całość lubi się poplątać podczas rzutu. Kotwice zakładam przeważnie za górny otwór, ale to zależy od głębokości prowadzenia. Jeżeli prowadzę pod powierzchnią to przekładam kotwiczkę na dolny otwór. A oto efekt końcowy. Kilka słów o technice prowadzenia cykady. W zasadzie łowi się podobnie jak np. na gumki. Prowadzę ja nad dnem, czasami pozwalam jej odpocząć na dnie i szybko ją podrywam. Przeważnie wtedy następuje branie. Okonie lubią przywalić, gdy przynęta nagle zmieni szybkość pracy i „podskoczy” nad dnem. Łowiąc na „szybkiej wodzie” wykonuje rzut w kierunku drugiego brzegu i pozwalam cykadzie spłynąć po łuku niżej (oczywiście szczyt w górze i napięta żyłka), Można ją przytrzymać w prądzie i pracować tylko kijem. Bardzo dobrze obławia się nią dołki i rynny. Ogólnie cykada ma wiele zalet, ale ma też wady. Na pewno nie zaszkodzi mieć ją w pudełku i gdy wszystko zawodzi warto ją sprawdzić. Oczywiście sama ryb nie łowi. To my musimy zdecydować gdzie, jak i kiedy ją użyjemy. A jeszcze jak ją sami zrobimy to satysfakcja x2. Dziencioł
  22. PSW

    MAJOWE BOLENIE

    Artykuł opublikowany 07-08-2008, autor: @Siksa Maj to dla większości wędkarzy prawdziwy początek sezonu wędkarskiego, oczywiście nie licząc fascynatów rybek szlachetnych. Okres ochronny przestaję obejmować szczupaka oraz bolenia. Coraz większa rzesza spinningistów długi weekend zaczyna poświęcać wbrew utartemu schematowi boleniowi i to jemu będzie poświęcona niniejsza relacja. Już od wczesnej wiosny planowałem swoje pierwszomajowe łowy. Wiedziałem co będzie celem wyprawy i gdzie się ona odbędzie. Pozostało tylko dokupić kilka przynęt produkowanych przez lokalnych wytwórców jakie można dostać na allegro. Czasem takie przynęty okazują sie bardzo skuteczne. Na dwa tygodnie przed magiczną datą rozpocząłem baczne śledzenie prognoz pogody i stanu rzeki na IMGW. Wszystkie dane odbiegały od ideału w jakim łapałem zazwyczaj bolenie, woda wyższa i przepowiadane przelotne opady deszczu nie rozpieszczały. W niedziele poprzedzającą początek maja wybrałem się z kolegą na mały zwiad. Naszym celem były klenie oraz baczne wypatrywanie ataków boleni. Wyniki nie były zadowalające, naszym łupem padło kilka małych kleników. Jedynym pocieszającym faktem było wypatrzenie aktywności bolenia. Nie były to jakieś szaleńcze pościgi ale świadczyły o tym, że bolenie dawno się wytarły i dochodzą do siebie obżerając się wszędobylską ukleją. W końcu nadszedł upragniony maj. Nad wodą melduje się tuż po świcie. Wędkowanie zaczynam od przynęt, które okazywały się skuteczne we wcześniejszych latach. Powoli obławiam najtrudniejsze miejscówki gdzie o bolenia trudno ale kilkumiesięczny post pozwala na skrupulatne obłowienie takich miejsc. Wybrałem taką taktykę, ponieważ doszedłem do wniosku, że najlepsze miejscówki obłowię gdy będę już zmęczony. Pozwala to na dokładniejsze spenetrowanie łowiska o mniejszej boleniowej wydajności. Gdybym takie miejsca zostawił na koniec to oddałbym tylko kilka rzutów i zniechęcony wrócił do domu z przekonaniem, że bolenia nie da się tam złapać. Niestety i tym razem nie notuje nawet pobicia na tym odcinku. Powoli schodzę w dół rzeki co kilkadziesiąt rzutów zmieniając przynętę. Ogarnia mnie coraz większe zniechęcenie, wolniak w którym łapałem pierwsze bolenie w życiu okazuje sie pusty. Na całym odcinku rzeki nie widać ataków ryb. Postanawiam zatrzymać się w miejscu i cierpliwie czekać na branie. Na agrafkę zakładam woblera, który przez rok leżał w pudełku i nigdy nie obdarował mnie rybą, chodź dawałem mu szanse. W końcu po około pięćdziesiątym rzucie mam mocne przytrzymanie w nurcie. Momentalnie zacinam i widzę rybi ogon na powierzchni. Ryba spływa kilka metrów w dół a ja spokojnie za nią schodzę. Boleń za wszelką siłę nie chce dać się wyciągnąć z głównego nurtu. Po kilku minutach pewnym chwytem podbieram go za kark. Po szybkiej sesji fotograficznej rybę uwalniam z powrotem do swego królestwa. W duchu cieszę się jak małe dziecko, nic nie sprawia mi większej frajdy od brania bolenia. Po oddaniu jeszcze kilkudziesięciu rzutów postanawiam zapolować na bolenie z dna. W tym celu przesuwam się jeszcze kilka metrów niżej. Przynętę prowadzę powoli w równym tempie. Jednak taki połów to wyższa szkoła jazdy i brania się nie doczekuje. Na szczęście po którymś z kolei rzucie gdy przynęta dotyka wody następuje branie. Ryba nie wydaje się duża, łatwo daje się sprowadzić pod moje nogi. Tu zaczyna kołować i nie tak łatwo ją podebrać. Przynętę przeznaczoną na denną rapę połyka około 60 cm boluś. Po szybkim pozowaniu, ryba wraca z powrotem do wody. Kotwiczki przynęty są częściowo rozgięte. Będę musiał je wymienić na markowe. Nad wodą pozostałem jeszcze ok. 30 minut, ponieważ obowiązki zawodowe zmuszały mnie do powrotu. Wiedziałem jednak, że wieczorem znów zjawię się nad wodą. Wędkowanie znów rozpocząłem od najtrudniejszych miejsc, jednak bez skutków. W międzyczasie nad Rzeszowem przeszła potężna burza z gradobiciem. Gdy z rur odprowadzających wodę z ulic zaczęła płynąć woda niosąca brud z jezdni, ukleja zaczęła oczkować przy powierzchni. Za nią wyszedł boleń. Ataki było widać ponad sto metrów niżej. Bolenie były wszędzie. Jednak usilne starania przechytrzenia bolenia nie przynosiły rezultatów. We wodzie lądowały wszystkie przynęty jakie miałem, jednak bezskutecznie. Postanowiłem odwiedzić miejsce gdzie bolenie atakują drobnicę przez cały dzień ale złowić się nie dają. Moim sprzymierzeńcem miały być zapadające ciemności i zmętnienie wody nagłą ulewą. Ryby biły dosłownie pod moimi nogami ale sprowokować do brania się nie dawały. Doszedłem do wniosku, że w takich warunkach popełniam jeden zasadniczy błąd. Po zmianie techniki prowadzenia przynęty, branie nastąpiło po około dwudziestu rzutach. Niestety około sześćdziesięcio centymetrowy boleń wypiął się po kilku sekundach. Po spadku ryby postanowiłem wrócić z powrotem na dawne miejsce, jednak i ono niczym mnie nie obdarowało. Wędkowanie zakończyłem już w zupełnych ciemnościach. 2 maja znów zjawiłem się nad wodą. Pogoda jaką zastałem była niezbyt zachęcająca. Słońce skryte za gęstymi chmurami, wiatr i niska temperatura nie rokowały niczego dobrego. Wędkowanie zacząłem jak zwykle od najtrudniejszych miejsc i jak zwykle zszedłem z nich na zero. Jednak bankowe miejsce bardzo szybko obdarzyło mnie ładną rybą i następną i następną. Po tej fali brań następuje cisza. Bolenie gdzieś znikają a ja postanawiam odwiedzić dalsze miejscówki. Już w pierwszym rzucie ok 40cm boleń połyka przynętę. Rybę szybko uwalniam nawet nie wyciągając jej z wody. Nad wodą zostaje jeszcze kilkadziesiąt minut, po czym udaje się na odpoczynek przed kolejną wieczorną batalią. Popołudniowy wypad nie przynosi znów żadnych wyników ale dzień później to jest 3 maja przy przelotnych opadach deszczu i dużym chłodzie udaję się wyholować kolejną przyzwoitą rapkę. Złe warunki atmosferyczne zmuszają mnie do powrotu do domu. Tego dnia już nad wodą się nie zjawiam. W końcu i wieczór musiał mnie czymś obdarować. Tym razem boleń atakuje przynętę tuż po wpadnięciu do wody. Więcej było w tym przypadku niż świadomego przechytrzenia bolenia ale szczęście też jest potrzebne nad wodą. Te kilka dni spędzone nad wodą były dla mnie najpiękniejszym rozpoczęciem majowego sezonu w dotychczasowej karierze wędkarskiej. Czego każdemu młodemu spinningiście życzę. Siksa
  23. PSW

    GÓRSKI ZWIAD

    Artykuł opublikowany 04-02-2010, autor: @Andre W założeniach na ten sezon był taki plan - popróbować sił na górskiej rzece. Zwłaszcza w lutym i marcu kiedy to nizinny spinningista zapada w letarg. Tak się szczęśliwie złożyło że zaległy urlop zgrał się w czasie z rozpoczęciem sezonu na pstrąga. Postanowiliśmy więc z Dzienciołem wykorzystać pięć minut i ruszyliśmy nad San w okolice Leska. Spod mojego domu wyjechaliśmy "o czasie" czyli z piętnastominutowym poślizgiem. Po drodze przeglądamy mapę i nasz wybór pada na Postołów. Planujemy zacząć koło mostu w tej miejscowości, a potem ewentualnie przemieścić się do Łączek. Gdy za Dynowem zjechaliśmy do doliny Sanu zobaczyliśmy niepokojący widok - rzeka na całej szerokości pokryta była lodem. No ale my jedziemy w górę więc nie będzie źle-stwierdzamy całkiem słusznie, jak sie potem okazało. Na miejscu jesteśmy koło dziesiątej. Dorzucamy na nogi po dwie pary skarpet, wbijamy się w "gumę" i hajda nad wodę. San w tym miejscu jest płytki, ja brodzę w woderach i bez żadnego problemu przemieszczam się na drugi brzeg i to w zupełnie przypadkowym miejscu. Dzięcioł obławia okolice mostu. Płytko, płytko- jak tu łowić cholera? Większość wobków, które przywiozłem schodzi za głęboko. Staram się wyszukiwać jakichś głębszych fragmentów wody, uskoków dna i tam podaję przynęty. Ani moje, ani Dzięcioła wysiłki nie przynoszą oczekiwanych efektów. Nic się nie dzieje. Trochę zaczynam wątpić w słuszność wyboru miejsca, a fakt że jesteśmy nad wodą sami powiększa moje zwątpienie. - Może trzeba było gdzieś indziej zacząć? - Jakoś mi to nie pasuje aby w środku zimy łowić w wodzie do kolan - mówię do Dzięcioła. Po godzinie już nie jesteśmy sami. Pojawiło się trzech spinningistów, dwóch z nich łowi równolegle z nami pod drugim brzegiem. O to mi chodziło. Jeśli mi nie idzie to przynajmniej coś podpatrzę-pomyślałem. Niewiele nam ich obecność pomogła - goście łowili tak jak my. Tyle, że my ich miejscówki obrobiliśmy pół godziny temu. Z czasem nad wodą przybywało amatorów pstrągowania. W miejscu gdzie zaczynaliśmy łowy pojawił się kolejny wędkarz i nie wchodząc do wody zaczął łowić. Po kilkunastu rzutach wyholował pierwszą rybę. Sytuacja powtarza się po kilku minutach - gość holuje kolejnego wymiarowego pstrąga. Podczas podbierania staje on na lodowym nawisie i wpada do wody razem z rybą i dwoma metrami kwadratowymi lodu. - No to już połowiłeś- pomyślałem. Ale gdzie tam za moment holuje następną rybkę tym razem niewymiarową. Nie wytrzymuję. Wychodzę z wody i idę zagadać. - Dzień dobry. Czy to miejsce jest jakieś magiczne, czy to może zasługa przynęty - pytam. - A dzień dobry - miejsce jest dobre mówi, a przynęta to nic specjalnego. Pokazał mi białego bezsterowego robala Rebela. Stoję z nim kilka minut i na moich oczach wychodzi mu do robala kolejny trzydziestak. Bierze dwie długości kija od nas i niecały metr od brzegu. Po chwili rybka spada. W międzyczasie dowiaduję się, że brania na dobre zaczynają się koło południa. I faktycznie obserwując pozostałych kilku wędkarzy co jakiś czas ktoś holował rybkę - również w miejscach w których my łowiliśmy wcześniej z Dzięciołem. - Stawaj pan koło mnie i rzucaj, biorą w sumie na wszystko - mówi widząc moje niemałe zdziwienie całą sytuacją. - Aż tak sępił nie będę - pomyślałem i kurtuazyjnie oddaliłem się o kilkanaście metrów. Mój rozmówca założył na agrafkę zieloną gumę z brokatem i po kilku rzutach zakończył łowy z kompletem. Zaprosił mnie na swoje stanowisko. -Ja muszę jechać do pracy- stwierdził. Z wielkimi nadziejami zacząłem obławiać wodę. Po kilku rzutach pierwsze branie. Jest - pierwszy z Sanu. Nie był duży ale ucieszył mnie ogromnie. Po zmianie Horneta na wahadło kolejne puknięcie. Pstrąg około 35 spada mi przy brzegu. Nadchodzi Dzięcioł. Opowiadam mu całą historię. Pogrzebał w w swoich przepastnych pudłach, wybrał jakieś robale i wziął się do roboty. Ja po tych kilkunastu minutach stania w śniegu nie czuję stóp. Idę do samochodu trochę się rozgrzać tym bardziej, że z wyjazdu na inne miejscówki zrezygnowaliśmy. W aucie wypijam pół litra kawy, zjadam snickersa i po 20 minutach jestem gotów. Najpierw idę na most. W polaroidach widać wszystko. Widać ryby na całej szerokości rzeki. Miejsce w którym ów wędkarz łowił jest lepsze od pozostałych tylko dlatego że zagłębienie dna ma tu większą powierzchnie niż pozostałe dołki. Widać z mostu kilkanaście ryb, nie tylko pstrągów. Nawet pojawiają się oczka na powierzchni wody. Często gdy łowie na rzekach koło mostu to wychodzę właśnie na most by popatrzeć na wodę z góry. Dziś nawet przez chwilę o tym nie pomyślałem, a od tego powinniśmy zacząć. Na pewno było by łatwiej. Schodzę do Dzięcioła. - I jak ?- pytam. - Trzy sztuki - mówi, a kilka spadło. Łowimy ramię w ramię na zmianę holując rybki. W pewnym momencie holujemy nawet jednocześnie, ale równie jednocześnie rybki nam spadają. Ogółem bardzo dużo ryb straciliśmy w trakcie holu. Ale duża liczba brań w pełni to rekompensuje. Oprócz pstrągów biorą też niewielkie klenie. Po powierzchni wody płyną jakieś małe czarne muszki i to do nich pewnie podnoszą się pstrągi fajnie oczkując. Widać życie w tej rzece i to nawet w środku zimy. To bardzo cieszy, zwłaszcza przyzwyczajonych do ogólnej miernoty na swoich wodach łowców. Około godziny czternastej zaczęło trochę wiać i brania osłabły. Ponadto upływający czas kazał nam powoli wyrwać się z łowieckiego amoku. Przed piętnastą ruszamy w drogę powrotną. Dzień zgodnie zaliczamy do bardzo udanych. Ja kończę z czterema pstrągami i dwoma kleniami, a Dzięcioł złowił sześć pstrągów. Największe miały po około 36 cm. Pewnie dla obytych na Sanie wędkarzy nasz wynik może być mizerny, ale my jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani. Jak na cztery i pół godziny łowów jest nieźle. Prawdę mówiąc miałem małe obawy jadąc na San, ale porzekadło wędkarskie mówi, że jak ryba jest to bierze, a w Sanie ryb nie brakuje. Piękne widoki, woda kryształ, duża liczba brań - czego chcieć więcej ? Już wiem że dla mnie to będzie wspaniała alternatywa na martwy sezon, bo pewnie już od kwietnia przepadnę nad Wisłokiem. W drodze powrotnej już kombinujemy kiedy tu znowu wrócimy... Andre
  24. PSW

    KOGUTO-MANIA

    Artykuł opublikowany 30-09-2010, @rapala Sandacze - dlaczego właśnie ONE? Drapieżnik, który fascynował mnie od "zawsze", piękny, tajemniczy o mocno opalizujących oczach, kapryśny i nieprzewidywalny. Każdy z nas ma swoją "flagową" rybę, której poświęca najwięcej czasu i której złowienie daje najwięcej satysfakcji - dla mnie jest to właśnie ten mętnooki drapieżnik. Pamiętam dokładnie pierwszego złowionego sandacza, cieszyłem się jak niemowlak. Było to kilkadziesiąt lat temu, kiedy o przynętach gumowych i kogutach mało kto słyszał a sandacze łowione były głównie na "trupka" albo stawały się przyłowem podczas polowań na szczupaki czy okonie. Życie pisze różne scenariusze i przez kilka lat musiałem odłożyć wędki do szafy ale kiedy znowu je wyjąłem, sandacze powróciły jak bumerang. Czasy się zmieniły, metody i techniki połowu również, przynęty silikonowe zagościły na stałe w naszych pudełkach. Łowność tych przynęt okazała się wysoka a dostępność powszechna. Dla sandaczy nadeszły trudne czasy, dla nas wędkarzy nastał "czas żniw". Czas na przedstawienie i dokładniejsze opisanie techniki połowu przynętą jaką jest kogut. KOGUT Nie będę się rozpisywał o samej budowie ponieważ w mniejszym lub większym stopniu każdy z Was ją już zna, wspomnę tylko kilka słów o samej "kryzie" lub jak kto woli kołnierzu. Spełnia on dwie role. Po pierwsze spowalnia i stabilizuje opad. Po drugie jest czymś w rodzaju sondy informując nas o charakterze dna na jakim łowimy. Kryza mocno zabrudzona - dno grząskie i muliste, kryza czysta - dno piaszczyste lub kamieniste. Ma to istotne znaczenie przy łowieniu sandaczy gdyż jak każdemu wiadomo sandacze nie przepadają za dnem na którym zalega warstwa mułu i starają się unikać takich miejsc. SPRZĘT Teraz trochę o sprzęcie. Większość czasu poświęcam na łowienie sandaczy pływając pontonem a więc opis ukierunkuję właśnie na doborze sprzętu do łowienia z pontonu. Wędka - sztywny kij o akcji szczytowej, długości 190cm do maksymalnie 210cm, który obsłuży nam przynęty o gramaturze od 10 do 40g, oczywiście ciężar wyrzutu jest uzależniony od gramatury kogutów na jakie będziemy łowić. Zasada doboru gramatury kogutów do głębokości jest prosta około 4g na metr wody. Na łowiska w naszym regionie w zupełności wystarczy. Namawiam do zakupu lekkich i dobrej klasy wędzisk. Całodzienne biczowanie wody ciężkim kijem nie należy do przyjemnych a odczuwalny ból ręki po skończonym wędkowaniu gwarantowany. Kołowrotek - najlepiej średniej klasy o rozmiarze 3000-3500, płynnej pracy i mocnych przekładniach. Hamulec dokręcony na full. Plecionka - nierozerwalnie złączona z połowem sandaczy, najlepiej żółta lub fluo o wytrzymałości 12-16lb. Wolfram lub fluocarbon - przypon dobrej marki z mocnymi agrafkami. Częstym przyłowem są szczupaki i sumy. TECHNIKA PROWADZENIA Technika połowu na koguty czyli klasyczny agresywny opad, powiem więcej bardzo agresywny, niczym nie różni się od techniki połowu na przynęty gumowe z tą tylko różnicą że ciężar koguta jest większy od ciężaru główki jaką dobieramy zbrojąc gumę tym samym samo prowadzenie przynęty jest dwa razy szybsze i bardziej agresywne. Większość zastanawia się jak sandacz chwyci koguta, kiedy ta bardzo szybko opada- wierzcie mi, zrobi to błyskawicznie. Niejednokrotnie zdarzało mi się łowić 16g kogutami na 2-u metrowej wodzie i często był to klucz do sukcesu. Łowiąc na koguty, odłóżmy na bok sentyment i zapomnijmy o subtelnym prowadzeniu ponieważ kogut został do tego stworzony aby wywołać agresję u sandacza i technika jego prowadzenia musi być podobna. Są dwie metody prowadzenia koguta. Pierwszy to "z kołowrotka", kij trzymamy na godzinie 10 i dwoma lub trzema szybkimi obrotami korbki podbijamy przynętę obserwując plecionkę podczas jej opadania. Drugi sposób to "z nadgarstka", tak samo jak w pierwszym przykładzie ale w między czasie wykonujemy jedno lub dwa podbicia nadgarstkiem. Ten sposób jest skuteczniejszy ale trudniejszy, notabene przy częstym łowieniu można się go szybko nauczyć. Ważną rzeczą o której należy pamiętać podczas łowienia sandaczy na koguty jest to aby nasza przynęta cały czas znajdowała się w ruchu i pozostawała na dnie tylko przez ułamek sekundy. W 90% branie następuje podczas opadu kiedy kogut zbliża się do dna, łatwe do zauważenia po nienaturalnym ruchu plecionki a także po wyczuwalnym lekkim "pstryknięciu" na kiju. Dlatego ważne jest stosowanie jasnych plecionek, które są dobrze widoczne na wodzie a także szybkich wędzisk. Na zacięcie mamy ułamek sekundy, dlatego potrzebna jest koncentracja i szybka reakcja na każdy nienaturalny ruch plecionki. I tu mała uwaga a mianowicie po wykonaniu rzutu natychmiast zamykamy kabłąk kołowrotka i kontrolujemy opad koguta na napiętej plecionce. Często, kiedy sandacze żerują w toni, zdarza się że branie następuje zaraz po wpadnięciu koguta do wody. ŁOWISKO Jednymi z najlepszych łowisk sandaczowych są zbiorniki zaporowe w których szukamy miejsc z twardym dnem, podwodnych górek, piaszczystych blatów czy okolic karczowisk. Dobrymi miejscówkami są także okolice starego koryta rzeki. Kogut jak wiadomo jest przynętą uzbrojoną w kotwiczkę a więc należy do bardzo "czepliwych" więc unikamy miejsc z dużą liczbą zaczepów np. zatopione drzewa czy karczowiska i obławiamy tylko ich okolice pozostawiając je dla przynęt gumowych. Dobrze poprowadzony i ciężki kogut podziała na sandacze w większym stopniu i z dalszej odległości niż inna przynęta, prowokując je do ataku. Podobnie przedstawia się sytuacja kiedy sandacze słabo reagują na przynęty gumowe, tylko je podskubując. Na kiju wyczuwamy branie ale nie możemy go zaciąć wtedy często zmiana przynęty na ciężkiego koguta powoduje agresywne branie, po prostu typowy przykład z fizyki akcja-reakcja. W letnie dni sandacze są znacznie rozproszone po zbiorniku, technika połowu kogutem jest techniką szybką a agresywny opad pozwoli nam na szybsze obłowienie znacznych powierzchni zbiornika a co za tym idzie zlokalizowanie miejsc, w których danego dnia sandacze przebywają. Wpływa na to wiele czynników jak pogoda, ciśnienie, rejony przebywania drobnicy czy aktualny poziom wody na danym zbiorniku. Ze swojego doświadczenia wiem że miesiące letnie wiążą się z ciągłym pływaniem, zmienianiem miejscówek i notorycznym poszukiwaniem sandaczy. Często jest tak że z jednego miejsca mam w ciągu kilu minut dwa-trzy brania a przez następne kilkadziesiąt minut ani jednego. Myślę że ma to związek z ciągłym przemieszczaniem się drobnicy a co za tym idzie i "pilnujących" jej sandaczy. PORY POŁOWU Początek sezonu sandaczowego - czerwiec w zależności od pogody i przebytego tarła, sandacze pilnują jeszcze gniazd albo przebywają w ich okolicy a część rozproszyła się po zbiorniku. Lipiec, sierpień - sytuacja wygląda podobnie, ryba rozeszła się po zbiorniku, zgrupowana w co najwyżej małe stadka po kilka osobników. Lato to ciągłe poszukiwanie sandaczy, przekotwiczanie pontonu nawet kilka razy na godzinę. Obławiając upatrzoną miejscówkę poświęcam nie więcej niż 15min. Tyle w zupełności wystarczy. Zatem gdzie szukać sandaczy? Wszędzie. Jednym razem będzie to 2-u metrowy blat innym okolice koryta a jeszcze innym razem okolice przybrzeżnych trzcinowisk czy stok podwodnej górki. Jedno jest pewne aby namierzyć sondą drobnicę (co wierzcie mi, wcale nie jest łatwe w przypadku kiedy drobnica przebywa w ciągłym ruchu) a na pewno jakiś sandacz będzie w pobliżu. Latem najlepszymi porami połowu mętnookich drapieżników są poranki i wieczory. Sandacz jest rybą, która nie lubi światła a zatem kiedy słoneczko już dość dobrze operuje lepiej spłynąć i oddać się leniuchowaniu cierpliwie oczekując godzin wieczornych. Oczywiście są sytuacje kiedy jest pochmurno albo pada lekki deszczyk, wtedy możemy liczyć na brania przez cały dzień i przyznam że właśnie latem w takie dni miałem najlepsze wyniki. Miesiące jesienne - ze stopniowym ochładzaniem się wody, sandacze zajmują głębsze stanowiska, przeważnie spadki podwodnych górek czy blaty o głębokości kilku metrów. Nie ma potrzeby ciągłego pływania a raczej na skoncentrowaniu się na dokładnym obłowieniu wybranej miejscówki. Na dobre żerowanie ryb możemy liczyć przez cały dzień. Jesienna technika prowadzenia koguta powinna być mniej agresywna a gramatura trochę "odchudzona". Kolorystyka bardziej stonowana co nie znaczy że na jaskrawo pomarańczowego koguta nie uderzy sandacz. O ile latem 90% czasu, który zajmował łowienie, poświęcałem kogutom o tyle jesienią do łask wracają gumki i jest to mniej więcej 50/50. Jeszcze jedna ciekawa rzecz, którą zaobserwowałem a mianowicie, jesienią złowiłem na koguty więcej szczupaków niż sandaczy. Jeżeli waszym kogutem zaczynają interesować się szczupaki a nie sandacze, proponuję aby pozostawiać koguta przez 1-2 sekundy na dnie,niejednokrotnie w tym momencie albo podczas poderwania następuje branie. Kogut jako jedna z przynęt nie będzie skuteczna zawsze i wszędzie, także kolor ma dla mnie drugorzędne znaczenie ale są sytuacje kiedy jest bardzo skuteczny i niezastąpiony. Wszystko zależy od warunków w jakich łowimy i w jakim stopniu poznamy zachowanie sandaczy. Najważniejszą rzeczą jest zlokalizowanie tych drapieżników w danym zbiorniku a na dalszy plan schodzi jaką przynętę zastosujemy i wtedy najlepiej mieć kilka do wyboru. Nie raz stary poczciwy Gnom ratował mi tyłek. Przecież nigdy nie wiadomo na co będą miały ochotę. Napisałem w kilku słowach o przynęcie jaką jest KOGUT o technice a także o miejscach połowu sandaczy . Mogą być lekko zawiedzeni Ci, którzy chcieli by łowić sandacze na koguty w rzekach, naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie aby to robili. Sam je łowię, może teraz rzadziej niż dawniej po prostu więcej wędkuję na zbiornikach. Trzeba tylko odpowiednio dobrać wędzisko, poszukać sandaczy a zasady pozostają takie same. Myślę że choć w małym stopniu udało mi się przybliżyć charakterystykę tej przynęty. Sama teoria na nie wiele się zda gdy nie będziemy jej praktykować. Najgorsze w nauce kogutowania jest tych pierwszych kilkaset godzin jakie musimy poświęcić na naukę-potem już poleci. To oczywiście żart. Może nie jestem stuprocentowym NO KILOWCEM i raz na jakiś czas "coś" zabiorę do domu ale namawiam do ROZSĄDKU. Kieruję się taką sentencją aby "zwrócić wodzie to co do niej należy a ona odda Ci to dziesięciokrotnie" i namawiam wszystkich aby ją pamiętali kiedy wyruszą na sandaczowe łowy. @rapala
  25. PSW

    DRAPIEŻNIK Z GRUNTU

    Artykuł opublikowany 14-10-2010, @rapala Przedstawię w kilku zdaniach budowę zestawów jakie stosuję łowiąc drapieżniki z gruntu. Będą to dwa zestawy, pierwszy kiedy łowię na zbiornikach a drugi do połowu na rzece. ZBIORNIKI Kije i kołowrotki karpiowe z nawiniętą żyłką 0.35mm. przyponem strzałowym długości 20m z plecionki 0.32mm lub żyłki mono 0.45mm w zależności od warunków na danym łowisku. Dlaczego tak "ciężko"? Po pierwsze z możliwości "zagustowania" w mojej przynęcie przez suma a po drugie aby móc posłać zestaw z ciężarkiem 110g na dalszą odległość, kiedy łowię z rzutu. Sam zestaw wygląda następująco: Z rzutu(1). Ciężarek 110g, centryczny (lepiej się zarzuca i mniejsze prawdopodobieństwo poplątania zestawu), koralik, agrafka, koszulka silikonowa zabezpieczająca, przypon wolframowy długości 35-40cm lub fluocarbonowy 0.55mm, podwójna kotwiczka albo hak Owner 2/0 z szerokim łukiem kolankowym. Z wywózki (2). Zestaw podobny tylko ciężarek 170-200g z krętlikiem, do tego bezpieczny klips Foxa i przypon długości 40-50cm. Jako "trupka" w 90% stosuję uklejki, które przewlekam igłą przez pyszczek, przebijając ją jednym z grotów kotwiczki przy ogonie a drugi pozostawiam na wierzchu. Ten sposób zbrojenia daje mi pewność, że przynęta nie spadnie z haka podczas rzutu a także możliwość wielokrotnego użycia i wyholowania więcej niż jednej ryby. Hamulec wolnego biegu kołowrotka ustawiam na minimum i podwieszam lekką bombkę sygnalizacyjną. Brania sandacza są różne, bombka lekko się przesunie w dół aby po chwili powędrować pod kij i wysunąć kilka metrów żyłki ze szpuli, chwila przerwy i powtórka. Innym razem będzie to szybka "jazda" z kołowrotka - tak bierze duży sandacz albo sum. Z zacięciem nie czekam długo, kilkanaście sekund wystarczy, zmniejsza to w dużym stopniu ryzyko że żyłka wyciągana przez sandacza zaczepi o wystający kamień lub patyk i tym samym drapieżnik wypluje naszą przynętę. Na nic się zda dobry sprzęt i odpowiednio zbudowany zestaw końcowy gdy źle wybierzemy miejsce połowu. Na co zwrócić uwagę przy wyborze sandaczowej miejscówki? Teorii jest wiele. Ja wybieram miejsca z dnem twardym , piaszczystym lub kamienistym najlepiej w okolicach zawadów lub karczowisk ale nie koniecznie. Jestem zwolennikiem teorii że sandacze w nocy żerują blisko brzegu i w większości przypadków takich miejscówek szukam czyli w zasięgu rzutu. Stosuję także mały trick a mianowicie po zarzuceniu zestawów w ich okolice posyłam kilka kul z drobnej zanęty smużącej w celu przyciągnięcia w ten rejon drobnicy. Metoda prosta i skuteczna w dużym stopniu podnosząca nasze szanse na złowienie sandaczy. Od dobrych kilku lat wędkuję także na nie wielkiej żwirowni gdzie dno pokryte jest dużą ilością glonów. W takiej sytuacji niezbędne jest podniesienie nad dno (20-30cm) naszego trupka. Sposób chyba wszystkim znany i często stosowany a mianowicie popularny styropian. Kiedy ilość glonów na dnie nie jest duża, stosuję często na przynętę filet z dowolnej ryby, przeszywając go kilkakrotnie a dla uniknięcia zaplątania się haczyka o glony na jego grot zakładam piankę rozpuszczalną, którą stosuję w karpiarstwie. Pianka jest bardzo lekka i "ustawia" filet haczykiem do góry. RZEKA Z goła inny sposób łowienia na "trupka" stosuję na rzece. Zabieram ze sobą dwa feedery i łowię na "sztywno". Żyłka 0.25-0.28mm, przypon strzałowy (dla pewności) z żyłki mono 0 30mm, gruszkowaty ciężarek z krętlikiem (mniej się klinuje w kamieniach), gramatura w zależności do uciągu wody, bezpieczny klips, agrafka, przypon z plecionki lub fluocarbonu długości 40cm, podwójna kotwiczka. Jako przynęta, tradycyjnie uklejka, zbrojona tak jak powyżej z tą tylko różnicą że łowiąc na rzece do brzucha uklejki wkładam niewielką ilość styropianu. Ilość styropianu tak dobieram aby nurt rzeki podnosił uklejkę z dna co jakiś czas. Często zbrojąc "trupka" odcinam mu głowę, daje to dodatkowo efekt wabiący. Jako miejsce połowu wybieram pogranicze nurtu z twardym dnem i wolno płynącej wody. Dobrymi miejscami są również okolice kamienistych i faszynowych opasek. Kije ustawiam pionowo tak jak bym łowił na koszyk. Każde branie zacinam natychmiast. Metoda ta ma jedną wadę a mianowicie trzeba cały czas siedzieć przy kijach i obserwować szczytówkę ale jest metodą skuteczną. Aby nie męczyć oczu ciągłym gapieniem się w szczytówkę, często zakładam małe dzwoneczki. Częstymi przyłowami są ładne klenie i jazie czasami sumy a na jesień miętusy. I tutaj mała uwaga. Gdy wybieracie się na późnojesienne wędkowanie na "trupka" w rzece, nie zapomnijcie o przygotowaniu kilku przyponów na zapas. Miętus często od razu połyka naszą przynętę, wiązanie kolejnego przyponu kiedy temperatura w nocy jest niska a w dodatku do latarki nie należy do przyjemnych. No i termos gorącej herbaty z "wkładką" też się przyda. Albo odwrotnie? Jakie rybki stosować wybierając się na nocną zasiadkę. Oczywiście wszystkie na jakie pozwala RAPR. Moją ulubioną jest, tak jak wyżej napisałem, uklejka. Jestem zwolennikiem teorii selektywności przynęt do wielkości łowionych ryb ( to z karpiarstwa) dla tego staram sie stosować jak największe uklejki co nie znaczy że taką przynętą nie zainteresuje się niewymiarowy drapieżnik ale szanse na to są oczywiście mniejsze. Na koniec namawiam wszystkich do w miarę szybkiego zacinania brań. Często obserwowałem jak nie którzy wyczekują z zacięciem do granic możliwości tylko dla tego aby nie "spudłować" brania. Później okazuje się że na końcu zestawu uwiesił się niewymiarowy sandacz a przynętę ma już praktycznie w żołądku. Sytuacja nie ciekawa i dylemat "moralny" co z taką rybą zrobić pewny. Reszty domyślcie się sami. autor z sandaczem złowionym na "trupka" @rapala
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

W dniu 25 maja 2018 roku weszło w życie Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r - RODO. Abyś mógł korzystać z portalu Podkarpacki Serwis Wędkarski potrzebujemy Twojej zgody na przetwarzanie danych osobowych oraz danych zapisanych w plikach cookies. Proszę o zapoznanie się z Polityką prywatności.