Skocz do zawartości

PSW

Użytkownicy
  • Postów

    75
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    4

Treść opublikowana przez PSW

  1. Artykuł opublikowany 27-08-2009, autor @mapet77 Jestem nowym użytkownikiem tego portalu (jakże mi bliskiego, w końcu mieszkam w Rzeszowie-stolicy Podkarpacia od urodzenia) i może się wymądrzę pisząc ten artykuł, jednak zastanawiam się jak wielu z nas zadało sobie to tytułowe pytanie. Czy faktycznie, w poszukiwaniu tej ryby życia zrobiliśmy już wszystko? Nie jest tajemnicą, że od 3,5 roku mieszkam w Irlandii, kraju gdzie populacja ryb jest o niebo większa niż samych Irlandczyków i wydawać by się mogło, że tutaj każdy złapie swoją rybę życia o ile trafi przynętą do wody a nie na pobliskie drzewo. Jednak nie jest to takie łatwe. Sam na początku tak myślałem, gdy na pierwszej wyprawie na ryby zerwałem po godzinie spinningowania dwie ryby, które mogły być moimi największymi okazami i to łowiąc na torfowisku o powierzchni nieprzekraczającej 2-3 ha. Oczywiście miałem pożyczony sprzęt-wędzisko, kołowrotek i kilka przynęt, w tym wypadku dżerków, które wielkością mnie przeraziły - kiedy położyłem jedną z przynęt na dłoni to niewiele jej brakowało do zajęcia całej jej powierzchni. Rozochocony tymi wynikami w następnym tygodniu stałem już nad tą samą wodą z pierwszym w moim życiu wędziskiem dżerkowym i pudełkiem przynęt. Jednak tym razem już nie było tak łatwo. Próbowałem wszystkich przynęt, na różne sposoby: wolno, szybko, jednostajnie zwijając, podszarpując itp. i …NIC. Nawet wyjścia do przynęty. Kilka kolejnych wypraw w to samo miejsce i szczupaki jakby się pod ziemię zapadły-martwa woda. Po kilku kolejnych wypadach nad to bagienko, jak je nazwałem przestałem się już więcej znęcać nad moim obolałym ramieniem i zmieniłem łowisko. Kolejna miejscówka wyglądała podobnie, podobna charakterystyka wody-dołek torfowy „pośrodku niczego”. Istna dzicz, ale skoro w wodzie kilometr obok były ryby to dlaczego w tym zbiorniku miało ich nie być? Nie rozwodząc się dłużej nad tym pytaniem posłałem mojego SLIDERA 10 w kolorze makreli najdalej jak tylko potrafiłem i przynęta jeszcze była w locie a ja do kolegi walę taki tekst: „Nie wiem, czy w tym miejscu coś złapiemy bo…” i usłyszałem plusk mojej przynęty o taflę wody. Zacząłem zwijać zestaw i po trzech ruchach korbką” potężna siła” po drugiej stronie zestawu próbowała wciągnąć mnie do wody, a że stałem na skarpie to prawie się to zakończyło nieplanowaną kąpielą. Nawet nie zdążyłem dokończyć mojej wypowiedzi do „zielonego” w temacie wędkowania kumpla. On zajmując pozycję obok mnie posłał swojego SALMIAKA do wody wzdłuż brzegu z nadzieją, że też przeżyje wspaniałą przygodę i… po 5 minutach obaj mieliśmy ryby na brzegu. Mój pierwszy Esox Lucius w pierwszym rzucie na dziewiczej wodzie miał 79cm a jego „zaledwie” 68 czy cos takiego. Oczywiście poprzednie jeziorko już się nie liczyło dla mnie, skoro na nowym, w pierwszym rzucie miałem rybę i to jaką!!! Ale i tu okazało się, że następna eskapada była bezowocna. Udało mi się nawet popróbować swych sił w zimie, w grudniu i nic. I znalazłem kolejne jezioro i kolejne poznawanie wody od nowa, już po sezonie spędzonym na bezowocnym czesaniu wody przynętami na różne sposoby postanowiłem, że będzie to jedyne jezioro na którym się skupię i poświęcę trochę więcej czasu niż dotychczas na pozostałych dwóch. I tak się też stało. Mój zwiad rozpocząłem od pogawędki ze sprzedawcą z wędkarskiego i on mi podpowiedział parę dobrych miejsc na tym akwenie. Było to stosunkowo duże jezioro w porównaniu do poprzednich bo „aż” około 15-20 ha. I po przyjeździe nad wodę okazało się, że tylko z jednego miejsca da się połowic, natomiast reszta brzegu była kompletnie niedostępna. I nasuwa się pytanie: zmieniać miejsce czy skupić się na tej wodzie? Otóż zacząłem od konkretnego poznawania tej wody. Po pierwsze znalazłem dogodne miejsce na brzegu, z którego mógłbym połowic na martwą z gruntu (żywiec w Irlandii zabroniony!!!) z w miarę wygodnym dojściem do wody, z wolnym pasem od trzcin i w niedalekiej odległości do parkingu. Wszystkie te czynniki odpowiadały mi jak najbardziej. Ale czy rybom to miejsce odpowiadało??? Odpowiedz przyszła już po kilku wyprawach. Okazało się, że głębokość w tym miejscu była „łowna” tzn. około 4m, jednak po kilku późniejszych, bezowocnych wyprawach okazało się, że taka sama głębokość byłą na przestrzeni kilkudziesięciu metrów kwadratowych. Po prostu był to podwodny blat, bez jakichkolwiek podwodnych atrakcji skupiających ryby. Mało tego wiatr z tej strony jeziora wiał głównie „w plecy” więc wszystkie drobne organizmy unoszące się w wodzie po prostu odpływały pod przeciwległy brzeg, wabiąc wszystkie mniejsze rybki, ulubiony pokarm drapieżników zamieszkujących ten akwen daleko poza zasięg moich zestawów. Pomocna okazała się również znajomość z poznanym nad tym zbiornikiem stały bywalcem – Tonym Somersem, irlandzkim wędkarzem, którego jak mnie zauroczyły „Zielone Damy”. On pokazał mi jego ulubione miejscówki, z których wyciągnął już sporo ryb powyżej 10 funtów, czyli 4,53kg (1 lbs=0.453kg) w zależności od pory dnia czy innych czynników i tak zaczęło się nasze wspólne wędkowanie. Nie podlega żadnej dyskusji, że czynniki atmosferyczne jak ciśnienie, wiatr (kierunek i prędkość), pora dnia czy fazy księżyca mają wpływ na nasze wyniki – jest to więcej niż pewne. Ale czy aby zawsze zrobiliśmy wszystko w celu zlokalizowania i sprowokowania do brania obiektów naszych westchnień, czyli tych największych ryb? Wiele razy nad wodą spotyka się wędkarzy którzy przyjeżdżając na łowisko rozpoczynają „wyścig szczurów”, aby tylko jak najszybciej dorwać się do obiecująco wyglądającego skrawka wody i po zarzuceniu zestawów rozsiadają się wygodnie w fotelach i czekają na branie. I przez następne kilka godzin, siedzą wciąż w tym samym miejscu i czekają na cud a najgorsze jest jak wędkarzowi kilkanaście metrów obok ryby biorą jak szalone. Wtedy winnymi całej sytuacji są: ciśnienie, faza księżyca, wszędobylskie kormorany pustoszące wodę, recesja, mięsiarze itd. itp. Chyba jest niewielu z nas, którzy po nieudanym dniu próbowało przeanalizować sytuację. Ja do niedawna byłem jednym z nich jednak teraz mam troszeczkę inne spojrzenie na ten temat. Po pierwsze, gdy wybieram się na ryby to wybieram miejsce, z którego poprzednio już ktoś wyjął sporych rozmiarów okaz. Nie ma nic gorszego niż wyjazd na ryby nad wodę w której średnia długość poławianych ryb mieści się w przedziale ledwo ponad wymiar. Jeśli mamy do wyboru: wyjazd nad rzekę lub wyjazd nad malutką żwirownię, której brzegi często okupowane są przez tych samych wędkarzy (co można poznać po zaparkowanych w pobliżu samochodach), którzy wiecznie narzekają że tu nie ma ryb to ja wybrałbym tą pierwszą opcję. Z dwóch powodów: spektrum ryb w rzece, na które możemy zapolować jest o wiele szersze niż w żwirowni czy innym niewielki zbiorniku (nie myślę tu o żwirowniach dużych jak np. Czarna Sędziszowska), oraz drugi powód to zmienność struktury dna i ukształtowania brzegów w rzece pozwala nam na przeczesanie wszystkich ciekawie wyglądających miejscówek. No i na rzece nic nas nieograni cza do spakowania swojego sprzętu i poszukania nowego, bardziej obiecującego miejsca. W zasadzie nic oprócz ilości sprzętu jaki zabieramy nad wodę a z reguły wszyscy wiemy jak to wygląda w rzeczywistości: mamy ze sobą tyle tobołów, że czasami sami zastanawiamy się po co nam to wszystko. Po drugie, jak tylko mam okazję to wybieram się na ryby z kompanem, gdyż nie ma nic lepszego niż możliwość odezwania się do kogoś, kto ma te same zainteresowania co my ale obecność drugiej osoby na łowisku to także dwie wędki więcej, które pozwolą szybciej przeszukać większą powierzchnię wody i wykorzystać wszystkie dostępne metody i przynęty. Często zdarza się, że zarzucamy nasz zestaw do wody tak po prostu, przed siebie, jak najdalej i siadamy wygodnie oczekując brania (też tak robiłem), nie mając pojęcia co pod wodą się dzieje. Czasami źle dobieramy metodę połowu do panujących warunków, np.; drapieżniki biją jak szalone w ławicę rybek a my łowimy z dna lub poza strefą żerowania. Ja wiem, że każdy po zauważeniu ataku ryby próbuje umieścić swój zestaw jak najbliżej. Jest to jak najbardziej trafna decyzja, z tym że musimy pamiętać o ostrożności z przerzucaniem zestawu, bo możemy uzyskać efekt zupełnie odwrotny od zamierzonego. Po trzecie, zacznijmy łowienie od wysondowania dna łowiska, w celu poszukania potencjalnych kryjówek naszych przeciwników z którymi przyjdzie nam się zmierzyć. Oprócz tego zwróćmy uwagę na występowanie pokarmu naturalnego na danym odcinku rzeki czy na danym łowisku. Jeśli zauważyliśmy oczkowanie drobnicy to podajmy naszą przynętę wielkością zbliżoną do żerujących uklei czy płoci czy innego białorybu. Starajmy się utrzymać nasz zestaw w strefie wody w której odkryliśmy występowanie pokarmu naturalnego. No dobrze, ktoś zapyta a co jeśli po przybyciu na łowisko nie stwierdzimy obecności żerujących drapieżników jednak o ich obecności w danym miejscu jesteśmy przekonani? Wtedy nie pozostaje nic innego jak eksperymentowanie z różnymi przynętami zaprezentowanymi na różne sposoby. Czasami są takie dni, że drapieżniki zupełnie ignorują sztuczne przynęty, więc może spróbować podać na zestawie żywą lub martwą rybkę? Ja wiem, że wiąże się to z noszeniem ze sobą dużej ilości sprzętu ale może właśnie to jest odpowiedź na tytułowe pytanie? Pamiętam kilkanaście lat temu, siedząc u ujścia Strugu do Wisłoka i łowiąc na żywca podanego na zestawie spławikowym podszedł do nas wędkarz z zapytaniem czy może sobie z boku porzucać. A dlaczego nie i tak w tym miejscu nic nam nie wzięło więc patrzyliśmy na gościa z politowaniem . Aż tu nagle widzimy faceta walczącego z niezłym kawałkiem „mięsa” i to pośrodku naszych zestawów!!! Musieliśmy zwinąć nasze wędki, aby hol zakończył się bezpiecznie i po chwili gościu podbierał szczupaka około 4-5kg. W szoku byłem!!! Zwykła wahadłówka czy inna błystka okazała się skuteczniejsza od apetycznych karasi??? Nie mogłem w to uwierzyć. I najważniejszy chyba czynnik w całej tej układance to systematyczne łowienie w kilku wybranych przez nas miejscach, w których już mieliśmy kontakt z rybą lub słyszeliśmy od innych kolegów wędkarzy, co się raczej nie zdarza, gdyż każdy ma swoje tajemne miejscówki, których nawet na torturach nie wyjawi. Znajdźmy sobie kilka stanowisk, najlepiej z dala od innych i systematycznie próbujmy wszelkich możliwych sposobów aby tylko przechytrzyć nasze wyśnione okazy. Jeśli już wysuną Wam się jakieś wnioski z waszych zasiadek to proponuję robić szczegółowe notatki, zawierające informacje typu: kierunek wiatru, pozycja zarzuconych zestawów, głębokość, rodzaj i wielkość przynęty, temperatura powietrza (wody, o ile istnieje możliwość sprawdzenia), ciśnienie atmosferyczne, faza Księżyca i wiele innych czynników, które mogą wydawać się nieistotne lub błahe a zobaczycie, że w przyszłości zaowocuje to w postaci regularności w połowach ryb. Ja prowadzę takie notatki od lutego ubiegłego roku (sezon połowu Esoxa trwa na wyspie 365 dni) i po tak krótkim czasie, dochodząc do pewnych wniosków już wiem, kiedy warto spróbować swoich sił w starciu z wymarzonym okazem. Najważniejsze na zakończenie dodam, że łowienie może być nieprzewidywalne i może nas zaskoczyć w każdej chwili i całkowicie zburzyć dotychczasowe nasze spostrzeżenia. Jednak nie załamujmy się od razu, zbieranie notatek trwa latami, najlepsi łowcy okazów na Wyspach mają „dzienniki” z przed 20 lat i nadal informacje w nich zawarte służą im do dziś. Jak wrócę w październiku tego roku to postaram się wykorzystać nabyte doświadczenie na naszym rodzimym Wisłoku. Wierzę, że są jeszcze miejscówki z których można wyciągnąć nie jeden okaz. Sam miałem kilkakrotny kontakt w tym samym miejscu (oczywiście go nie zdradzę) z „czymś” co w ogóle nie dało się podciągnąć do powierzchni i do dziś jestem przekonany, że mógł to być duży szczupak lub sum. Raczej upierałbym się przy tym pierwszym (choć suma nigdy nie złowiłem), gdyż zdecydowanie na wędce dało się wyczuć szamotanie łbem na boki, charakterystyczne dla „Zielonego Predatora” (predator z ang. znaczy drapieżnik). Myślę, że jesień tego roku zweryfikuje moje spojrzenie na to zagadnienie. Może dostanę od losu kubeł zimnej wody, na który to z utęsknieniem czekają forumowicze z innego portalu wędkarskiego. Zobaczymy jednak jedno jest pewne-zupełnie inne mam podejście do wędkowanie spędzając trzy lata w Irlandii. I jeszcze jedno, taki „ostatni rzut”: zachęcam do wypuszczenia Waszej pierwszej dużej zdobyczy, zobaczycie jaką to może sprawić frajdę. I nie na miejscu są uwagi, że nie miałem aparatu i musiałem ją (zdobycz) wziąć do domu, żeby udowodnić jakim jestem wędkarzem wyśmienitym. Ten pierwszy okaz na zawsze pozostanie w Waszej pamięci a wędkarstwo to nie dziedzina sportowa, w której trzeba coś komuś udowadniać. Wędkarstwo to sposób na miłe spędzenie wolnego czasu w otoczeniu wspaniałej przyrody i wspaniałego towarzystwa. Połamania!!! @mapet77
  2. PSW

    PODSTĘPNE SZCZUPAKOWANIE

    Artykuł Opublikowany 25-12-2009, autor @mapet77 Tego wyjazdu to już kompletnie nic nie zapowiadało. Tak jak zawsze wiedziałem jak poprowadzić rozmowę z moją małżonką o wyjeździe, tak tym razem nawet mi przez myśl nie przeszło, żeby cokolwiek napomknąć o rybach. Wczorajszy dzień (21.12.2009) mijał bez żadnych emocji typu szykowanie sprzętu, przeglądanie zamrażalnika w celu przygotowania odpowiednich przynęt. Nic, kompletna cisza. Nawet mój kolega Tony nie dzwonił… nie pisał… Poddałem się! Jednak wszystko się zmieniło, gdy będąc w łazience usłyszałem sygnał nadejścia wiadomości. Ale że byłem zajęty wieczorną toaletą, nie zwróciłem na to szczególnej uwagi. Około godz. 23:15 postanowiłem jeszcze sprawdzić co się dzieje na portalach wędkarskich i… zobaczyłem nieodebrane połączenie na moim telefonie. Zaskoczony trochę tak późną porą pomyślałem, że coś tylko naprawdę ważnego mogło kogoś zmusić do telefonowania o tym czasie. Okazało się, iż mój kompan po kiju chciał sprawdzić czy nadal aktualne są nasze plany co do jednego z lokalnych jezior. Odpisałem, że tego wyjazdu nie konsultowałem z „BAZĄ” więc prawdopodobnie nici z wyjazdu. Jednak wiadomość od Toniego obudziła we mnie uśpionego łowcę… Wchodząc do łóżka próbowałem skupić na sobie całą uwagę mojej Rodziny, a zwłaszcza „BAZY”. Jak na złość nic z tego nie wyszło, tylko mój pierworodny zaczął się przewalać z boku na bok więc odpuściłem. Jednak w środku nocy, w porze karmienia, wyczułem moment i pod pretekstem przywiezienia z lasu stroika na święta stanęło na moim. Jeszcze tylko alarm ustawić i spać… Tej nocy spałem czujnie, rzekłbym za czujnie, ale mój 6-cio miesięczny syn Kacper miał inne plany. Całą nockę wiercił się więc i my nie zmrużyliśmy oka, zwłaszcza moja małżonka. I tak oto po 5-ciu godzinach i 45 minutach siedziałem z dzieckiem na kolanach w dużym pokoju i przeglądałem Internet. Zdecydowanie za wcześnie na wyjazd, na zewnątrz kompletnie ciemno, więc zająłem się przygotowaniem przynęt, gdyż w taką pogodę jaką mieliśmy za oknami od kilku dni wiedziałem, że będzie utrudnione montowanie kotwiczek w zamarzniętych na kość śledziach i płociach (tylko te dwa gatunki wchodziły w grę na tej wodzie). Ale ile można montować 4 zestawy? Co dalej z tak wcześnie rozpoczętym dniem? Zniosłem sprzęt do auta, zjadłem śniadanko i nim się obejrzałem nadeszła godzina wyjazdu. Do jeziora mam około 15 km, co w normalnych warunkach zajmuje około 12-15 minut. Jednak nie tym razem-za szybą mojego pędzidła szalał zachodni wiatr, niosący śnieg z deszczem a na horyzoncie spostrzegłem błyskawice, co w Irlandii jest rzadkością. Pomyślałem sobie: „no tak, zawsze jak wynegocjujesz z Izabelą ten upragniony wyjazd na ryby musi rozpętać się piekło i z nieba, jak z rozdartej pierzyny, naparzają płatki śniegu z deszczem przeradzające się w grad?!?”. Miałem wszystkiego serdecznie dość. Jednak stwierdziłem, że choćby nie wiem co i tak posiedzę, przynajmniej 2-3 godziny, w końcu mam parasol wędkarski, który mi sprezentowali moi irlandzcy znajomi na pożegnanie (tak, tak końcem stycznia już wracam na stałe). Po 30 minutach nadal miałem do jeziora około 2-3km, warunki na drodze były beznadziejne, kombinacja 5-cio centymetrowej warstwy śniegu, deszczu i ujemnej przy gruncie temperatury zmusiły mnie do maksymalnej koncentracji za kierownicą. W końcu, po wszystkich trudach i niedogodnościach dotarłem nad wodę, jeszcze tylko „spacer farmera” z tobołami dookoła mojej szyi: pokrowiec z wędkami, parasolem, podpórki do wędek, podbierak, mata do ważenia (po cholerę mi ona jak zapomniałem wagi?) to wszystko wisiało na moim lewym ramieniu. W jednej ręce 7-mio kilogramowy rod-pod (stalowy, nierdzewny), a w drugiej torba z resztą maneli. Po co mi to wszystko na 3 godzinki łowienia? Coraz częściej to pytanie gości w mojej łepetynie, gdy tylko wybieram się na kolejne wyprawy. Ale cóż, nie ma siły i trzeba to wszystko targać ze sobą. Rod pod chociażby dlatego, że kamieniste dno i brzeg jeziora nie pozwala na wbicie podpórek. Pokrowiec – cóż, gdzieś muszę upchać 2 gotowe do zarzucenia wędki plus jedna w zapasie i jeden kij spinningowy, dodatkowo w pokrowcu jest wielka kieszeń na wielki parasol, bez którego w Irlandii nawet w bezchmurny dzień nie wyszedłbym na ryby. Podbierak, mata, podpórki (tak na wszelki wypadek)… sporo tego jak na kilka godzin. Ale ja jak zwykle na wszystko mam wytłumaczenie. Oczywiście Toniego ani widu ani słychu więc dzwonię… nie ma odpowiedzi. No cóż, myślę sobie: „już nie raz łowiłem w samotności i tym razem dam radę”. Po złożeniu do kupy rod poda, zamontowaniu sygnalizatorów i rozłożeniu wędek nie pozostało nic innego jak zarzucić w dobrze znane mi miejsce i czekać na zagubionego esoxa. Nie minęło 5 minut pojawia się Tony z bratem i z jeszcze większą od mojej kupą klamotów. Patrząc na nich z boku nasunęło mi się pytanie: po kiego grzyba im te wszystkie pierdoły? No ale nic, niech się dzieje wola niebios i wreszcie się coś zacznie dziać, gdyż spragniony byłem emocji jak nigdy dotąd. Minęło może 30-45 minut więc z nudów wyjąłem aparat, żeby zrobić zdjęcie otaczającej nas scenerii, gdy w tym samym momencie jeden z moich swingerów opadł i żyłka zaczęła uciekać z kołowrotka. Zerwałem się jak poparzony, doleciałem do wędki, zaciąłem… nic. Na drugim końcu nic się nie dzieje. Zwinąłem zestaw i na moim śledziu wyraźnie widać ślady aktywności szczupaka. To już jest dobrze, taka aura, 1 stopień na plusie woda koło 3-5 stopni nie jest źle-pomyślałem. Jako że przynęta nie odnotowała większych uszczerbków na wyglądzie po 2 minutach wróciła dokładnie w to samo miejsce, może troszkę obok. Odłożyłem wędkę na stojak, naprężyłem plecionkę, otworzyłem kabłąk i już miałem zawiesić sygnalizator, aż tu nagle jak mi szczytówką nie szarpnie!!! Od razu wiedziałem, czym to pachnie. Odczekałem troszkę dłużej niż zwykle (z reguły zacinam od razu, jak przy normalnym łowieniu na grunt), tym razem dałem 15 sekund rybie do namysłu i sruuuu w palnik. A po drugiej stronie-zaczep, pomyślałem, jednak w tej samej sekundzie zaczep ożył. Na początku myślałem, że mam swoją największą rybę na tym jeziorze (5,4kg poprzedni rekord) Jednak po 5 minutach, gdy ryba pojawiła się przy powierzchni napięcie moje opadło, średniak jak na tę wodę. Z podebraniem nie było problemu i już rybka wylądowała na macie. Była tak żywa, że kotwiczka powkręcała się okropnie w siatkę podbieraka, że nie był innej rady jak ciąć groty kotwicy i uwolnić rybę jak najszybciej. W międzyczasie Tony przyniósł wagę i byliśmy wszyscy zaskoczeni, że taki emocjonujący hol, a w efekcie 3,2kg. Jednak każda ryba złowiona w takich warunkach pogodowych byłaby iskrą, która roznieciłaby w nas płomień do dłuższego polowania na większe okazy zamieszkujące tę wodę, więc zgodnie przerzuciliśmy nasze zestawy w te same miejsca, co czasami bywa bardzo pomocne. W ciągu następnych 90-ciu minut ja miałem jedno branie (do brzegu), które niestety spudłowałem i Tony dwa puste brania na makrele. Co do spudłowanego ostatniego brania to muszę powiedzieć, że nigdy jeszcze nie zaciąłem ryby biorącej w kierunku brzegu (mowa tu o szczupakach). Jakieś fatum czy co? Podsumowując dzień nad wodą muszę stwierdzić: trzeba mieć nieźle poryte pod deklem aby jechać autem na letnich oponach w taką pogodę. Trzeba mieć jeszcze bardziej nawalone niż Cyganka w tobołku, aby w taką pogodę łowić ryby!!! Ale ja już taki jestem, wiem, że grudzień to jeden z najlepszych okresów na drapieżnika, pod warunkiem, że nie skuje wody lodem, co dzisiaj też powoli zaczynało się przy brzegu uwidaczniać. Po powrocie do domu już ustaliłem z moją drugą połówką, że 3 ostatnie dni tego roku spędzę nad wodą celem wykorzystania licencji na wody Północnej Irlandii, której ważność upływa końcem roku. Jeszcze nie powiedziała stanowczo nie, ale też nie przytaknęła. Wszystko przede mną. Myślę, że zgodzi się na moje odchyły od normy, gdyż nikt o zdrowych zmysłach nie wybrałby się w taką pogodę nad wodę. Lecz pomimo niedogodnej (dla nas jak widać) pogody, każda złowiona ryba liczy się podwójnie. P.S. Habazie na stroik przywiozłem jak marzenie!!! Tylko ciekawe jakiego argumentu użyję aby Ją przekupić następnym razem? Mam kilka dni, żeby coś wymyśleć… Wierzę w dar przekonywania, który wyrobiłem sobie pracując w Polsce jako przedstawiciel handlowy. Tomasz Górka (mapet77)
  3. Artykuł Opublikowany 29-11-2008, autor @opat Życie archeologiczne rzuciło mnie na przełomie września i października bieżącego roku w okolice Tulczy (rum. Tulcea), miasta usytuowanego u wrót wielkiej Delty Dunaju. Odkąd dowiedziałem się, że czeka mnie eskapada w te diabelskie mokradła, z każdym dniem opracowywałem plan podboju tamtejszych, ponoć niewyczerpalnych, łowisk. Marzenia marzeniami, ale przecież nie wyjechałem tam na wędkarski piknik! Trzeźwość triumfowała. Mój nadrzędny cel leżał przecież gdzie indziej, mieścił się pod powierzchnią gruntu, nie zaś w wodzie. Nie zabrałem więc ani jednego woblera, kopyta czy nawet okoniowego „paprocha”. O wędkach nie było nawet mowy. Faktycznie, na miejscu okazało sie, że o swobodnym wędkowaniu mogę właściwie pomarzyć. Odludna lokalizacja bazy, brak regularnego transportu i wreszcie znikoma szansa na nawiązanie kontaktu z jakimkolwiek poinformowanym wędkarsko tubylcem (zwykła bariera językowa). Zapowiadał się miesiąc na bezrybiu. Zbawienie przyszło niespodziewanie. Jeden z kolegów posiadał w w zachodniej części Rumunii znajomego. Ten nie wahał się ani chwili, odpalił swoją nienajgorszej jakości Dacię i popędził 800 km z miasta Timişoara (bo tam właśnie mieszkał) w kierunku Tulczy. Zabrał ze sobą kuzyna, zapalonego wędkarza wyposażonego w całą masą sprzętu. Tak przynajmniej uparcie opisywał swoje zasoby do momentu, kiedy ich nie zobaczyłem na własne oczy, zmęczone już nieco cujką, miejscowym specyfikiem dla twardzieli. Cel na najbliższy dzień był więc jasny – Delta Dunaju w całej swej okazałości. W Tulczy wynajęliśmy łódkę z przewodnikiem. Zachowanie dziecinne? Nigdy! Pływanie na własny rachunek gęstą siecią kanałów i odnóg Dunaju skończyć się może bowiem przykrym zabłądzeniem, w konsekwencji nawet specjalnie zorganizowaną akcją poszukiwawczą. Szybko okazało się, iż na tamtejszych łowiskach obowiązują dwie przeciwstawne reguły: 1) wytyczone są rezerwaty, gdzie nie można dokonywać jakichkolwiek czynności zagrażających lokalnemu ekosystemowi, 2) w każdej innej strefie łowić można, ile dusza zapragnie (i jak tylko zapragnie!). Kolega wędkarz, chcąc zaimponować „zielonym” przecież Polakom, opisywał skrupulatnie swoje ulubione metody połowu. Pierwsza, czyli spinning (tej nazwy nigdy wcześniej nie słyszał) przedstawiała się u niego następująco: potężny trzymetrowy teleskopowy kij o wyrzucie 30-60 g, żyłka 0,28 mm oraz „aż” dwie kolorowe błystki (wahadłówka i obrotówka) bardziej słusznych rozmiarów. Zapytany z ironią, na jakiego potwora będziemy tutaj polowali, odpowiedział bez namysłu – „szczupak i okoń”. Cóż, wydawało mi się, że dano mi niepowtarzalną okazję stanąć oko w oko z naddunajskim sumem. Pierwsze rozczarowanie. Drugą ulubioną metodą tego człowieka był typowy grunt. Ponownie masywne wędzisko, żyłka min. 0,30 mm oraz hak 6. Przynęta? Żadna niespodzianka, ubóstwiana w Dobrudży mamałyga. Ponoć ryby to „kupują”. Obserwowałem cały ten spektakl przygotowawczy, podsyłając od czasu do czasu koledze wędkarzowi garść nowych pytań. Wśród nich fundamentalne – „czy można tu łowić równolegle na spinning i grunt” oraz „czy obowiązują jakiekolwiek limity połowów”. Odpowiedzi były szybkie i przejrzyste, zawsze identyczne – „no”, co Rumuni wymawiają po prostu „nu”. Oznacza to rzecz jasna „nie”. Brak ograniczeń, samowolka. Po trwającym dwie godziny zwiedzaniu ciekawych miejscówek delty wpłynęlismy na interesujące (w opinii przewodnika) łowisko. Widząc jak kolega wędkarz z przejęciem posyła wielką wahadłówę w stronę powalonego i częściowo wystającego ponad lustro wody korzenia, byłem niemal pewny, że czają się tam niewyobrażalne potwory. Metrowe szczupakowate bestie albo chociaż kilogramowe okonie. O sumach, które ciągle plątały mi się w głowie, nie śmiałem nawet marzyć. Wyobraźnia podróżowała jednak swoją drogą. Wędka dość szybko została zmuszona do wysiłku. Podekscytowany Rumun wyholował (w ekspresowym tempie) szczupaka długości około 30 cm. No nic, pomyślałem. Zabawa dopiero się zaczyna. Sposób w jaki człowiek ten manifestował swą radość po złapaniu tego młokosa nie dawał mi jednak spokoju. Szybko okazało się, że cel jest tu jeden, bardzo prosty i zarazem mało szczytny. W głowach kolegi wędkarza rodził się jeden cel – nałowić masę „pistoletów" i do wora z nimi! Sam dostałem szansę złowienia „bestii”. Za którymś razem w prowadzoną przeze mnie wahadłówkę uderzył niewiele większy szczupaczek (mniej niż 40 cm). Też mi sensacja. Kiedy usiłowałem go odhaczyć, a następnie wypuścić, trzej obecni na łódce Rumuni zorganizowali jednogłośny protest. Wasz kraj, wasz obyczaj, pomyślałem. Lubicie żreć zupy z młodocianych szczupaczków, wasza sprawa. Zobaczyłem tam coś, co było (i jest nadal) dla mnie niepojęte. Niewielkie szczupaki biły w bylejakie przynęty, jak nawiedzone (podobnie okonie). Złowienie piętnastu albo nawet dwudziestu takich sztuk w ciągu 4 godzin nie jest nad Dunajem jakąkolwiek rewelacją i powodem do dumy. To jednak mało mnie wówczas obchodziło. Zastanawiał natomiast zupełny brak regulacji tamtejszych przepisów. A może jednak funkcjonują nad deltą jakieś znormalizowane kryteria połowów, tylko akurat ja trafiłem w grono „profesjonalnych” kłusoli? W to śmiem mimo wszystko wątpić. Podobne „mięsożercze” zapędy widziałem wszędzie. Wszyscy zachowywali się zupełnie bezstresowo, swojsko; wędkarze pokroju kolegi „moczykija” oraz świetnie ubrani i wyposażeni w najlepszej klasy wędziska kolesie poławiający z błyszczących łódek. Wniosek więc nasuwa się jeden. W Rumunii tak wolno! Czarę goryczy przelewa ponadto w tamtejszym środowisku poławiaczy ryb procedura uśmiercania zdobyczy. Nie ma mowy o używaniu jakiejkolwiek pałki czy nawet kamienia. Żywe ryby wrzuca się wprost do wora. Podobno gdy umierają powoli, nie zaś śmiercią gwałtowną, dłużej utrzymują swój niepowtarzalny smak. „Lepiej smakuje wówczas zupa” – cytuję przewodnika wyprawy. Po powrocie byłem mocno zniesmaczony. Delta Dunaju to niesamowite bogactwo ryb (choć tych wielkich na oczy nie widziałem) i jednocześnie rejon niesamowitej presji wędkarskiej, co pociąga za sobą niekontrolowaną eksploatację środowiska naturalnego. Jak na razie autochtoni śmieją się, jak tylko potrafią. Ryb im wszak teraz nie brakuje, ale co będzie w przyszłości? Pytam chyba retorycznie. Nazajutrz po naszej wyprawie kolega wędkarz zorganizował sobie samodzielną wycieczkę nad pobliskie jezioro z nadzieją na połów gatunków karpiowatych. Zabrał ze sobą osławioną mamałygę i w ciągu 10 godzin wędkowania „wydarł” wodzie 150 sztuk karasi oraz leszczy. Największe mierzyły nieco ponad 30 cm. Wieczorem superłowca przyjechał do naszej bazy, po czym z uśmiechem przekazał nam reklamówkę konających „japońców”. Leszcze już dawno zdechły, nie ta kondycja. Ostatnie jego słowa zwaliły mnie z nóg – „my już jedziemy do Timişoary, nie damy rady tego zjeść, weźcie sobie”. No właśnie, nie damy rady zjeść! Nad wodą nigdy o tym nie myślą… Punkt napraw łodzi Jeden z prostych jak strzała naddunajskich kanałów Tu się łowi głównie z łodzi Triumf rumuńskiego wędkarza - okoń "dwudziestka" Przewodnik wyprawy (z lewej) i jego broń "niespodzianka" dla wędkarzy... Te okonie miały więcej szczęścia, nie zdechły w worku... Standardowy widok na wędkarskim stanowisku w Delcie Dunaju Teraz Twoja kolej, ja idę zapalić... Cel osiągnięty, będzie zupa! Dariusz (opat) Król
  4. Artykuł opublikowany 25-12-2008, autor @wifer Często końcem grudnia wracamy wspomnieniami do minionych dni szukając pewnych porównań, lub dokonując podsumowań. I nic w tym dziwnego, bo i okazji ku temu wiele a długie wieczory nastrajają większą niż zwykle nostalgią. Rozmyślając nad tym co przyniósł mi ten przestępny 2008, czy był dla mnie łaskawy czy wręcz przeciwnie, zastanawiałem się czy zmienił coś w moim wędkarskim życiorysie. Szukając w pamięci swojej „złotej rybki”, przypomniała mi się historia, która przydarzyła mi się w pewne wrześniowe popołudnie. Dzień wydawał się mało ciekawy. Od czasu do czasu po niebie toczyły się ciemne chmury. Kiedy zasłaniały słońce nagle dawał się odczuwać chłodny powiew końca sezonu wędkarskiego. Walkę miedzy odchodzącym latem a przedwczesną jesienią potęgował dokuczliwy wiatr wędrujący jakby z cieniem chmur toczących się ciężko z północy. Gdyby jeszcze ciśnienie stało w miejscu. Niestety od paru dni wskazówka barometru przypominała wahadło nie mogąc zdecydować się w którym miejscu pozostać na dłużej. Zupełnie nie rybna pogoda. Ale skoro to już wrzesień, więc trzeba wykorzystać każdą chwilę bo dni robią się coraz krótsze a i sezon wędkarski kurczy się w szybkim tempie. Nie rozczulając się zbytnio nad niesprzyjającą aurą, obrałem kierunek nad niewielki zaporowy zbiorniczek położony kilkanaście kilometrów za miastem. Może akurat w taką pogodę coś się przyczepi do wędki i rozweseli pomarszczoną wodę. Szczupaki ostatnio kaprysiły więc nie robiłem sobie wielkich nadziei, dlatego zabrałem ze sobą delikatny zestaw okoniowy. Kiedy już dotarłem na miejsce szybko zmontowałem wędkę. Do końca żyłki uwiązałem małego woblerka. Pierwsze rzuty wzdłuż brzegu nie wychodziły najlepiej. Wiatr skutecznie niweczył plany precyzyjnego prowadzenia przynęty. Nawet gdyby nastąpiło branie, wygięta jak żagiel żyłka wystarczająco zamortyzowała by zacięcie. Nie chcąc kusić losu splątaniem zestawu, poszedłem na drugą stronę zbiornika. Teraz stoję plecami do wiatru. Zakładam to co mam najmniejszego. Mały twisterek bez dodatkowego obciążenia leci dość daleko. Czekam aż przynęta opadnie i choć trochę napręży żyłkę. Potem powoli równomiernie ściągam. Fala i wiatr dodatkowo ożywiają sztucznego robaczka. Tymczasem w moim poprzednim miejscu rozłożyło się trzech podobnych do mnie marzycieli. Tyle tylko, że na swoje wędki założyli żywce. W niedalekiej odległości od siebie kołysze się sześć pękatych spławików. Początkowo zastawione jak najdalej w kierunku środka toni, szybko wracają do brzegu. Przynajmniej się chłopy nie nudzą – pomyślałem – obserwując ich zmagania z wiatrem. Nawet na piwo nie mają czasu. W chwilach rozpogodzeń wiatr cichnie i robi się błogie ciepełko. Wykorzystuję to na bardziej precyzyjne rzuty wzdłuż brzegu. Niestety bez najmniejszej reakcji ze strony wodnych stworzeń. Coraz częściej decyduję się na zmianę przynęt. W końcu nie bacząc na nienaturalne przeciążenie delikatnego zestawu, zakładam obrotówkę HRT nr 3. Wygląda to tak jakbym uwiązał pustaka do nitki. Ryzykując zerwaniem zestawu badam dość dokładnie okolice dna. Niestety, ryby ignorowały wszystkie moje wysiłki. W pewnej chwili, po drugiej stronie widzę poruszenie wśród kolegów „po kiju”. Zapewne, jeden z nich ma brane, bo sprężył się jak tygrys do skoku. Kompani w asyście przekrzykują się w emocjach i dobrych radach. Jeden twierdzi że trzeba zacinać, drugi radzi żeby poczekać. Wreszcie spławik nurkuje i napręża żyłkę. Tnijjj! Pada jednocześnie komenda obu kibiców. Zaciął. Długa wędka wygięła się w pałąk i po chwili nad wodę wyskakuje mocno niewymiarowy szczupaczek. W ferworze emocji zapomnieli o pilnowaniu swoich żywcówek, które z pomocą wiatru zdążyły wpłynąć w sitowie i zatopione przy brzegu gałęzie. Młody drapieżnik pewnie miał zamiar zjeść i drugiego żywca, bo jak się okazało jednego połknął za głęboko a drugi dyndał na splątanym zestawie. Tak to mała rybka dała zajęcie trzem dorosłym łowcom. Jeden mocuje się z sitowiem, drugi z poplątanym zestawem, trzeci ma dylemat co zrobić z niewymiarowym wodnym drapieżnikiem, który w swojej łapczywości i niewiedzy skusił się na sklepowego karasia. Nie ma co tracić czasu. Skoro pofalowana woda nie jest zbyt łaskawa, trzeba szukać miejsca spokojniejszego.Przypomniało mi się małe bajorko położone parę kilometrów dalej. Co prawda jest prawie w centrum wsi, ale jak niosła fama ilość okoni w stosunku do wielkości jeziorka jest tam odwrotnie proporcjonalna jak w innych okolicznych akwenach. Pożegnałem więc niefortunnych łowców szczupaków, którzy swoje emocje uwidaczniali przy pomocy jednego uniwersalnego polskiego słowa i pojechałem wypróbować swoje przynęty na innej wodzie. Moje drugie łowisko okazało się całkowicie odmienne. Tafla wody otoczona z trzech stron drzewami położona poniżej niewysokiej skarpy brzegu, wydawała się gładka jak lustro. Odbity obraz szaro burego nieba marszczyły tylko drobne ślady przepływających kaczek krzyżówek. Takie tam wiejskie przydrożne kacze bajorko. Nadzieje na to, że tak mały stawek może kryć jakieś tajemnice, dawała jedynie tablica określająca minimalne rozmiary ryb jakie można zabrać z łowiska oraz dwóch wędkarzy siedzących po przeciwnych brzegach w skupieniu wpatrzonych w swoje spławikówki. Są wędkarze to pewnie są i ryby. Tyle tylko, że mnie ani karpie ani amury zupełnie nie interesują. Tym razem na końcu mojej wędki uwiązałem starego wysłużonego żółtego mepsa z czerwoną plamką. Ledwie naprężyłem żyłkę a szczytówka mojej wklejanki nagle ożyła. Pierwszy rzut i od razu okoń. Rozmiarami nie imponował, ale z miejsca robi się jakoś przyjemniej kiedy wędka ożywa. W kolejnych rzutach sytuacja powtarza się niemal identycznie. W pierwszych obrotach korbki kołowrotka następuje delikatne branie. Świetna szkoła zacinania i wczucia się w pracę wędziska. Odhaczone okonie wracają natychmiast dowody. Zaczynam liczyć złowione rybki ale wkrótce tracę rachubę. Zmieniam przynętę. Ciekawe czy gumka okaże się równie atrakcyjna dla małych pasiaków. Rzucam dokładnie w to samo miejsce. Prowadzę raz skokami po dnie, innym razem przy powierzchni lub w środku toni. Okonie jednak przestały reagować. Jakbym wrócił na moje poprzednie łowisko. Podobnie dzieje się w przypadku woblerków. Dziwne – na innych większych wodach bywały bardzo skuteczne a tu bez rezultatu. Powracam więc do obrotówki ale o nieco innych rozmiarach. Ponownie co kilka rzutów następują brania, tyle tylko, że nie tak ochocze jak poprzednio. Minęła dobra godzina mojej zabawy w testowanie skuteczności zawartości pudełka z przynętami. Między czasie spławikowcy zdążyli niepostrzeżenie złożyć swoje wędki. Nawet nie zauważyłem czy coś złowili. Zostałem sam. Zrobiło się jakoś cicho i pusto. Z rzadka tylko szosą przejechało jakieś auto. Kaczki pochowały się gdzieś w zaroślach. Nawet szum drzew stał się łagodniejszy, chwilami cichnąc całkowicie. Porzucam jeszcze z godzinkę i wracam. Kończę z eksperymentami. Zakładam ponownie mepsa. Okonie znowu atakują z impetem. Nawet nie staram się już ich liczyć. Skupiam się więcej na chwili zacięcia i pozwalam się im wyszaleć do woli zanim doprowadzam do lądowania. Po pewnym czasie brania nagle się urwały. Jeden, drugi, trzeci rzut i nic. Czyżby te małe pasiaki już nasyciły swoje drapieżne skłonności? W kolejnych rzutach staram się skupić na pracy przynęty. Nagle następuje bardziej stanowcze przytrzymanie. Zacinam. Tym razem opór był o wiele mocniejszy. Napinam zestaw. Wędka wygina się w łuk a żyłka już bez charakterystycznych dla okoni drgań, odchodzi w bok. To już musi być coś konkretniejszego i na pewno nie jest to martwa natura typu worek po zanęcie pana Bruda , czy część damskiej garderoby, jak to często zdarza się przy spinningowaniu w wodach o dużej presji wędkarsko turystycznej. W pierwszej chwili, wolny odjazd w bok przywiódł na myśl przypadkowo zahaczonego za płetwę karpia, tym bardziej że ryba początkowo nie pozwalała się oderwać od dna. Jednak po kilku odjazdach podeszła pod powierzchnię. Szczupak i to wcale niemały zrobił młyńca na powierzchni i ponownie zniknął w toni uruchamiając hamulec kołowrotka. Zabawa zaczęła się na całego. Mój cieniuśki Mistrall skutecznie amortyzuje wszelkie sztuczki króla kaczego dołka. Po kilku kółkach w niewielkiej odległości od brzegu ryba jakby nagle osłabła i dając za wygraną pozwala podprowadzić się pod brzeg. Zwijając powoli żyłkę, widzę wystające skrzydełko mepsa z boku pyszczka ryby. Luzuję hamulec kołowrotka i próbuję ręką sięgnąć skrzela. Ryba jakby tylko czekała na chwilę nieuwagi z mojej strony. Nagle jednym machnięciem ogona ponownie wygięła wędkę do granic wytrzymałości a kołowrotek zagrał tą najcudowniejszą melodię dla ucha wędkarza. Walka nabrała nowych kolorów. Kilka kółeczek na uwięzi, kilka młyńców pod powierzchnią wody i wreszcie widzę z czym mam przyjemność. Ryba wykłada się na bok, i już bez problemów pozwala na doprowadzenie do brzegu. Zdecydowanym chwytem pod skrzela ląduję rybę i układam na trawie kilka metrów od wody. Ładny szczupak – słyszę nagle za plecami. Wydawało mi się że jestem sam. Widocznie w emocjach nie zauważyłem, że mam kibica. Obok mnie stał gość w czerni a na poboczu równie czarne, pokaźnych rozmiarów auto. Ani chybi 4 na 4. Przyciemnione szyby i drapieżna sylwetka pojazdu, jakby uwidaczniała charakter właściciela. - Szczupak jak szczupak – odparłem – ledwie odrósł od wymiaru, nic nadzwyczajnego. - Siedziałem dzisiaj od rana i nawet brania nie widziałem. Sprzedaj pan tą rybkę, bo głupio mi pusto wracać. - Przykro mi ale to nie na sprzedaż, a poza tym regulamin zabrania. Powroty o kiju to przecież nic nadzwyczajnego w naszym fachu, mnie się to często zdarza. Nieznajomy obskakując mnie raz z lewa raz z prawa nie dawał jednak za wygraną. Nie zwracając wiele uwagi na jego namowy i przekonywania, próbowałem uwolnić niewielkich rozmiarów kotwiczkę z zębatej paszczy ryby. Jak to zwykle bywa w przypadku mepsów, zahaczona była dość mocno. Nie miałem żadnych narzędzi do odhaczania więc musiałem to zrobić gołą dłonią. Każdy kto raz wsadził palce między szczęki żywego szczupaka wie czym to grozi. Mimo natręctwa nieznajomego, opowiadającego jak bardzo mu zależy na mojej rybce, z uwolnieniem szczupaka poradziłem sobie dość szybko i sprawnie. Tak mi się przynajmniej wydawało. - No sprzedajpan tego szczupaka – nadal nalegał i wsadził mi w dłoń stuzłotowy banknot. Tym zdecydowanym krokiem zaskoczył mnie na tyle, że uległem. - Skoro aż tak panu na tym zależy, to niech będzie. Pstryknę tylko fotkę. - Ale szybko, bo bardzo mi się śpieszy, chciałbym go żywego... Spojrzałem na spokojnie leżącą rybę. Ze zdziwieniem zauważyłem spływającą spod skrzeli czerwoną stróżkę. Krew? Przecież kotwica była w sporej odległości od skrzeli i nie miała prawa ich uszkodzić. W tym momencie czerwona kropelka spadła na srebrną łuskę ryby. No tak, to mój rozcięty palec narobił tyle bałaganu. Dopiero teraz zauważyłem zaplamioną dłoń. Wyglądało to dość nieciekawie ale w rzeczywistości okazało się tylko małym rozcięciem, które dało się zakleić liściem babki wąskolistnej. Zajęty robieniem opatrunku, przestałem zwracać uwagę na nieznajomego. To jednak co stało się po chwili zamurowało mnie całkowicie. Gość w czerni wziął szczupaka, odszedł kilka metrów dalej i delikatnie wypuścił go do wody. Stałem jak wryty śledząc rozchodzące się fale od wolno płynącej wzdłuż brzegu w moim kierunku ryby. Płynęła tuż pod powierzchnią na tyle powoli że mogłem ją wyraźnie obserwować. Kiedy dopłynęła do mojego cienia, mocniej zagarnęła wodę ogonem i znikła. Nim jednak to nastąpiło, przez ułamek sekundy, którego pewnie już nie zapomnę, spojrzeliśmy sobie prosto w oczy. Była to krótka ale bardzo wymowna chwila.Zerknąłem w stronę nieznajomego. Ale na brzegu nie było już nikogo. Szosa też pusta, tylko nie opodal mojego auta stał wyrostek trzymając ręką nieźle wysłużony jednoślad pamiętający lepsze czasy młodości jego ojca a może i dziadka. Sen czy jawa? Sięgnąłem odruchowo ręką do kieszeni. Spojrzałem na twardy jakby prasowany banknot. Czułem się trochę nieswojo. Kupił życie szczupaka za stówkę. Nawet się nie domyślał ile w tym roku moich zdobyczy na powrót odzyskało wolność. Tylko jak będzie wyglądał mój rejestr. Kto uwierzy widząc pustą kartkę? Może wpiszę cos tam dla pozoru? Skinąłem na chłopaka. - Mam prośbę, zrobisz coś dla mnie? Skocz i kup czekoladę dla osłody. Wręczyłem mu banknot. Reszta twoja. Chłopak skoczył na rower i mocno nacisnął na pedały. Nie czekałem aż wróci. Cóż, easy come easy gone – łatwo przyszło, łatwo poszło - pomyślałem i odjechałem. Dziwny to był dzień, podobnie jak i cały rok. Jak mało kiedy wcześniej, byłem częstym gościem nad wodą ale tylko nad stojącą. Jak mało kiedy, miałem częste spotkania z pokaźnymi szczupakami, ale żaden nie zagrzał miejsca na patelni, za to pozostawiłem im między zębami kilka swoich najlepszych przynęt. Nawet mój magiczny mepsik, który służył mi od paru ładnych lat, też skończył swój żywot podczas jednej z kolejnych spinningowych wypraw. Również mój Mistrall nie doczekał w zdrowiu końca sezonu. Kilka tygodni potem, złamał się dolnik w chwili zacięcia. Skąd wiem, że był to szczupak? Czasem nad wodą zdarzają się dziwne historie, choć nie zawsze potrafimy je dostrzec. Wiesław Furmański (wifer)
  5. PSW

    MARCOWE WĘDKOWANIE

    Artykuł opublikowany 05-03-2009, autor @wifer Marzec to taka dziwna pora roku, która powoli zaczyna aktywować nawet największych piecuchów. Stęsknieni po zimowym bezruchu za widokiem wody, coraz częściej wyglądamy przez okno oczekując cieplejszego powiewu wiatru. Tylko gdzie i z czym można się wybrać, skoro San toczy wysokie i przybrudzone wody, a wszelkie okoliczne zalewy i stawy jeszcze są skute lodem. Spacer brzegiem rzeki nie tylko nie przyniesie wielkiej satysfakcji ale z racji zabłoconych i śliskich brzegów jest mało przyjemny i jakby nie było dość niebezpieczny. No i ta ciągła huśtawka poziomu wody. Nie pozostaje więc nic innego jak tylko wybrać się nad niewielkie rzeczki i dopływy, których jest w okolicy nie mało.W brew pozorom te niewielkie cieki często kryją sporo niespodzianek. Trzeba tylko nauczyć się czytać te małe wody i diametralnie zmienić swoje przyzwyczajenia z nad rozległych brzegów. Zasadniczą różnicą jest bardzo ograniczone pole manewru. Dlatego na taką wyprawę należy szczególnie przemyśleć wszelkie za i przeciw w stosunku do zabranego sprzętu. W dodatku łowienie w małych rzeczkach zmusza do bardzo cichych i ostrożnych ruchów. Każde głośniejsze stąpnięcie czy trzask złamanej gałęzi jest sygnałem dla wszelkich stworzeń nawodnych i podwodnych, że nadchodzi jakieś niebezpieczeństwo. Rzeczka natychmiast chowa wszystkie swoje skarby a niefortunny wędkarz musi przespacerować się następne kilkaset metrów. Dlatego zanim zbliżymy się do wody należy dokonać spokojnej obserwacji brzegów i jej powierzchni z dalszej odległości. Bardzo przydatna staje się wówczas lornetka a nawet aparat fotograficzny z odpowiednią wartością przybliżenia. Nieocenioną pomocą mogą służyć okulary polaryzacyjne. Nigdy też nie powinno się dochodzić do samego brzegu chyba, że pod osłoną drzew czy innych zarośli. Jeżeli ktoś decyduje się na wyprawę nad takie małe cieki musi mieć świadomość, że główną miarą sukcesu będzie umiejętne wtopienie się w krajobraz. Taka zabawa w podchody to niezła szkoła doskonalenia wędkarskich umiejętności przed majowym sezonem na drapieżniki. Przy okazji wyćwiczyć można celność rzutów, które w takim środowisku są nieodzowne. Nie trzeba nikogo przekonywać, że przynętę należy podawać niemal z centymetrową dokładnością. Najczęściej stosowanymi przynętami w wyprawach na niewielkie rzeczki będą małe ostro schodzące woblerki lub przeciążone małe gumki. Ale prawdziwym jokerem może okazać się niewielki czarny kogucik z jakimś jaskrawym dodatkiem. Podstawowym zadaniem przynęt które zabieramy nad rzeczki, jest penetracja podmytych brzegów i szybkie dotarcie do dna wszelkich zagłębień. Te właśnie zadania doskonale spełniają koguty, naśladujące żywe organizmy, które w popłochu starają się ukryć gdzieś na dnie. W marcu kiedy przyroda dopiero zaczyna się budzić, mamy jeszcze tę przewagę, że do większości miejsc można dojść bez problemu. Potem wszystko zarasta i brzegi często stają się całkowicie niedostępne. Takie warunki i obfitość pokarmu spadającego z drzew i niesionego prądem wody powoduje, że ryby często te miejsca odwiedzają. Czego można się w takich niewielkich strugach spodziewać. Wiadomo, że okres ochronny stwarza pewne bariery, ale to świetny czas na hartowanie ducha i naukę zwracania rybkom wolności. No i to co w tym czasie jest najważniejsze. Wczesną wiosną w małe dopływy wychodzą pokaźnych rozmiarów szczupaki, szukające odpowiedniego miejsca do rozrodu. Doskonale o tym wiedzą wszyscy amatorzy nielegalnego pozyskiwania darmowego smacznego mięska. Widok kręcących się w okolicy wędkarzy jest chyba najskuteczniejszą obroną i zniechęceniem kłusowników do zadawania mordu naturze. Żadna kara, żadna tablica ostrzegawcza nie odstraszy ich tak skutecznie jak widok wędkarza z aparatem fotograficznym. Dlatego jeżeli chcecie się cieszyć dużą ilością szczupaczych brań, bądźcie aktywni wiosną właśnie nad małymi rzeczkami i wszelkimi dopływami, fotografując wszystko i wszystkich. Przyniesie to wieloraką korzyść. Wędkarzom pozwoli na doskonalenie technik celności rzutów i umiejętności wtopienia się w krajobraz, morderców natury skutecznie odstraszy, tarlaki dadzą dużą ilość darmowego zdrowego narybku. Dodatkowo można dopracować się niepowtarzalnych fotek a za jakiś czas wędki będą częściej uginać się pod ciężarem zdrowych walecznych drapieżników. Oczywiście fotografię plenerową wcale nie muszą uprawiać tylko wędkarze. Na spacer z aparatem w poszukiwaniu pierwszych oznak wiosny wybrać może się każdy, do czego gorąco zachęcam. Makrofotografia pierwszych wiosennych kwiatów czy budzących się z odrętwienia zimowego drobnych zwierząt, jest prawdziwym wyzwaniem dla każdego ambitnego fotoamatora i potrafi dać naprawdę wiele radości. Wiesław Furmański (wifer)
  6. Artykuł opublikowany 06-05-2009, autor @wifer Gdyby ryby miały głos i zechciały do nas przemówić, pewnie posłużyły by się słowami Agnieszki Osieckiej ”... Skoro wiem, że nie ma piekła, będzie dobrze bym uciekła. Byle z kim i byle gdzie. A więc jeśli Bóg pozwoli, nie zabijaj mnie powoli. Zrób to raz, dwa, trzy...” Uważamy się za społeczeństwo nowoczesne, zasobne i coraz lepiej wykształcone. Jednak gdzieś w podświadomości cały czas mamy zakodowaną chłopską maksymę ”...Chłop żywemu nie przepuści Uważamy się za społeczeństwo nowoczesne, zasobne i coraz lepiej wykształcone. Jednak gdzieś w podświadomości cały czas mamy zakodowaną chłopską maksymę ”...Chłop żywemu nie przepuści, jak sie żywe napatocy, nie pożyje se a juści...” jak śpiewał Kazimierz Grześkowiak. I z takim chłopskim zacięciem „wędkarz polski” idzie nad wodę uprawiać sport wędkarski. I niech sobie żywe nie myśli, że śmierć przyjdzie szybko i bezboleśnie. Najpierw wyciągnięte okaleczone stworzenie z hakiem w gardzieli, poocierane siatką podbieraka, uchwycone twardą męską ręką gladiatora pogromcy, czasem półmetrowych wodnych niemych stworzeń, zostanie poddane oględzinom. Okazuje się że złośliwy los umieścił na zestawie mało atrakcyjne kolczaste stworzenie, któremu za bardzo posmakowała przynęta, która po zbyt późnym zacięciu ugrzęzła w przełyku. Kombinując więc wszystkim co jest pod ręką w końcu wyrywa swój złoty hak z nadszarpniętej paszczy wodnego kolczastego potwora. I teraz zaczyna się poważny problem: co zrobić z okazem wielkości 25cm. Za duży aby od razu zwrócić mu wolność i za mały aby jako jedyna zdobycz znalazła się na patelni. Tak dumając i zastanawiając się nad złotą maksymą polskiego wędkarza „co na kiju to po ryju” i przyglądając się zielonkawo złotej rybce oczekuje, aż odezwie się do niego błagając o wolność i obiecując spełnienie 3 życzeń. Czeka, nie zdając sobie sprawy, że stworzenie z każdą sekundą ma mniejsze szanse na przeżycie. Jeżeli więc i na twojej wędce zatrzepoce mały drapieżca nie znający jeszcze zagrożeń czyhających na niego nad wodą, pamiętaj - ryby są piękne, ale gdy żyją. Dlatego ...nie zabijaj go powoli, lecz zwróć go wodzie w jak najlepszej formie. Większość gatunków ryb ma już swoje wymiary ochronne. Jednakże są to tylko wymiary minimalne. Wędkarstwo polskie jeszcze nie dorosło do ustanowienia wymiarów maksymalnych a nawet propaguje się wyławianie ryb największych, określając ich złowienie mianem „sukcesu” . Było by to jeszcze do przyjęcia gdyby okazy te wracały do swojego naturalnego środowiska. Niestety wiele pism wędkarskich nadal propaguje wędkarstwo jako pozyskiwanie wielkich ryb do jedzenia. Sugerują to regulaminy zgłaszanych rekordów gdzie zgłaszane okazy muszą mieć określoną wagę. Można więc wnioskować że, mimo coraz mniejszej ilości zamieszczanych tam zdjęć ryb na tle meblościanki, okazy zamiast powrotu do wody, znalazły miejsce na patelni. A taką postawę powinno się karać, nie nagradzać tzw. medalami. Trzeba mieć świadomość, że mocno zbudowana, duża ryba, przetrwała naturalną selekcję, w dużej mierze dzięki dobrym genom. Dlatego ten potencjał genetyczny należy zachować w następnych pokoleniach. A prawdziwym bankiem genów może być tylko ryba której udało się przeżyć w naturalnym środowisku wiele lat, unikając każdego dnia czyhających na nią zagrożeń. Jeżeli więc chcemy choć raz w życiu mieć na wędce szczupaka powyżej 150 cm, suma powyżej 2 m, leszcza którego waga przekracza 10 kg czy bolenia większego jak 1 m. – czyli okazy o jakich dzisiaj można poczytać tylko w starych publikacjach, dajmy im szansę dorosnąć do takich rozmiarów. Poza tym im większa ryba, tym w przyszłości da więcej zdrowego narybku. Właśnie choćby dlatego warto tzw. medalowym okazom zwracać wolność. Cieszmy się fotografią mając nadzieję na kolejne spotkanie z jeszcze większym okazem. Naturalnie nie należy złowionych ryb godzinami traktować jako przedmioty i rekwizyty do pamiątkowych fotografii. Zwierzętom nie wolno zadawać bólu, męczyć ich lub bez powodu zabijać. Taki jest zapis w ustawie która obowiązuje również wędkarzy, także tych łowiących „na żywca”. Pamiętajmy, że zabijanie dużej ryby zabija na dłuższą metę równowagę łowiska. Szczególnie akwenów zamkniętych jakimi są w większości nasze wody. Zdrowe łowisko powinno dysponować zdrowym stosunkiem ryb młodych do starych, ponieważ inaczej nie jest zachowana równowaga biologiczna. Natomiast struktura wiekowa większości naszych wód zamiast wyglądać jak piramida, wygląda jak szeroki cokół z cienką szpicą. To jest powodowane zabieraniem większości ryb, będących powyżej wymiaru ochronnego. Wprawdzie można często łowić wymiarowe ryby, ale złapanie okazu należy do rzadkości. Regularne połowy dużych okazów są praktycznie niemożliwe. To kolejny powód do wypuszczania ryb. Satysfakcja z darowania życia wodnemu stworzeniu będzie o wiele większa niż w przypadku poniewierania jej resztek na patelni, tym bardziej że wiekowe egzemplarze raczej rewelacyjnie nie smakują. Na szczęście coraz większa ilość wędkarzy głównie młodego pokolenia zaczyna dostrzegać prawdziwy smak wędkarstwa stosując zasadę „złów i wypuść” Więc jeżeli dane ci będzie spotkanie z wielką rybą, np. taką jak w art. „SUM GIGANT” umieszczonym na RYBOBRANIU.PL, daruj życie - nie zabijaj. Bardzo popularną i jednocześnie najbardziej barbarzyńską metodą połowu ryb drapieżnych jest „żywcówka”. Istnieje mniemanie, że skoro ryba nie wydaje dźwięków, nie krzyczy z bólu, to nie cierpi. Taki pogląd jest bardzo wygodny dla zagłuszenia sumienia oprawcy bezbronnego stworzenia. Ale gdyby porównać nabitą na kotwicę małą płotkę umierającą z bólu i czekającą na śmierć w paszczy swojego naturalnego wroga, z podobnym obrazem człowieka, wtedy cierpienie wyglądałoby inaczej. Wielu wędkarzy skuszonych skutecznością tej metody masowo morduje małe rybki, skazując je na kilkugodzinne męki na haku, nie zdając sobie nawet sprawy z wielkości szkody wyrządzanej środowisku. Zadaniem ryby drapieżnej jest segregacja słabej lub chorej populacji narybku. Ofiarą każdego drapieżnika w pierwszej kolejności padają więc egzemplarze osłabione, z bardzo prostej przyczyny. Jest to po prostu łatwiejsza zdobycz. Wykorzystując tą skłonność drapieżników, wędkarze celowo i świadomie okaleczają zdrowy narybek, miotając nim na wszystkie strony po łowisku. A przecież mogłyby one w przyszłości sprawić znacznie więcej radości jako dorosły rybostan. Nie zapominajmy, że płoć i karaś czyli gatunki najczęściej goszczące na żywcówkach, w sprzyjających warunkach dorastają nawet do 3 kiligramów. Przeciętny „żywczarz” w ciągu sezonu szczupakowego skazuje na męki w ten sposób ponad 100 małych rybek. Miejsce w którym bytował taki wędkarz sadysta łatwo jest rozpoznać, gdyż często na brzegach leży śnięty rybi drobiazg. Jeżeli więc chcesz być postrzegany jako wędkarz świadomy swojego postępowania a bardzo chcesz podać rybie drapieżnej naturalną przynętę, stosuj metodę „martwej rybki” i … nie zabijaj ich powoli tylko zrób to raz, dwa, trzy… Sezon szczupakowy trwa właściwie cały rok z krótką zimową przerwą. Znakomita większość braci wędkarskiej preferującej metody statyczne, bardzo często jedną z wędek stawia z żywcem. Przeważnie taka wędka zastawiona jest w pewnej odległości od wędkarza, który zajęty jest głównie spławikowaniem czy przepływaną a zdarza się też, że spinningowaniem. W miejscach gdzie akwen wodny położony jest w niewielkiej odległości od zabudowań, można też zaobserwować osobnika - pobliskiego mieszkańca łowiska, który pozostawia zastawione żywcówki odpowiednio umocowane zupełnie bez opieki na wiele godzin, obserwując je z domu. Dzięki temu zanim "wędkarz" zauważy ruch na żywcówce, drapieżnik głęboko połyka przynętę. Często są to ryby niewymiarowe, które już do wody nie wracają a nawet jeżeli wędkarz zdecyduje się na wypuszczenie ryby z okaleczonymi skrzelami czy przełykiem, jej los jest z góry przesądzony. Nie mam zamiaru nikogo przekonywać, ani namawiać do wypuszczania wszystkich złowionych ryb, ale ku uciesze , coraz częstsza jest opinia o konieczności zwracania wolności okazom różnych gatunków. Są one skarbami naszych wód, a skarby trzeba chronić, a nie grabić. Problem „ nie zabijaj” to nie tylko problem etyki, ale przede wszystkim świadomości. Wiesław Furmański (wifer)
  7. PSW

    ZDRADA

    Artykuł opublikowany 18-05-2010, autor: @Gochu Od pewnego czasu biłem się z myślami... zdradzić czy nie zdradzić... Widziałem że ta druga jest dla mnie czymś nowym, jeszcze nieodkrytym. Widziałem, że przy niej mogę odpocząć... I stało się koledzy! Ten weekend spędziłem przy odległościówce na Czarnej Sędziszowskiej a kije spinningowe zostały w samochodzie... i chyba do jesiennych wiślanych koguto-sandaczy tak zostanie. Myślałem: początki będą trudne... trzeba będzie zadowolić się płotkami a z doświadczeniem przyjdą większe ryby... ale wyszło inaczej. Warto czasami spróbować czegoś nowego, świeżego bo albo da nam to większa frajdę ( a o to w naszej pasji chodzi ) albo utwierdzi, że to nie dla nas i wrócimy do tego co było wcześniej... nie ważne czy chodzi o kobiety czy o metody wędkowania. Najlepiej połączyć jedno z drugim... i w ten oto magiczny sposób znalazłem się z moją kobieta i znajomymi z pracy na weekendowym wypadzie nad wodę. Początkowo mieszane uczucia ze względu na prognozy. Gdy dojeżdżaliśmy na miejsce niebo było czarne jak smoła ale nie padało wiec doszliśmy do wniosku ze rozbijemy tylko altankę (na wszelki wypadek) i rozpalimy grilla a całą resztę łącznie z namiotami rano. Przy tych wszystkich smakołykach i piwku siedziało się przyjemnie ale troszkę za długo bo obudziłem się dopiero o 5. Na sąsiednie stanowiska już powoli zjeżdżali wędkarze a ja wbiłem się z małą zatoczkę i po chwili gruntowania pierwszy spławik stanął kilka metrów od brzegu a kij na podpórkach. Kilka sekund później, rozkładając fotel zauważyłem kątem oka przechyloną antenkę spławika... przejechał kilkanaście centymetrów i znikł. zacięcie. kij pięknie się wygiął a ryba biła w dno i tak po kilku minutach zobaczyłem w wodzie ładnego lina (pierwszy raz od kilku lat). Pięknie walczył na delikatnym zestawie... inaczej niż okoń. Plus dla odległościówki! Rybka wraca do wody a chwile później spławik... 1,5m niżej na haczyku tym razem dwa czerwone robaczki Długo nie czekam, zdecydowane branie, zacięcie i dla porównania pięknie wybarwiony okoń. Już nie walczył tak samo jak lin... Plus dla lina i kolejny dla odległościówki! Rozkładam fotel, przygotowuje stanowisko tak żeby mieć wszystko pod ręką i łowie dalej... głownie płocie i leszczyki. Z każdą godzina brania są coraz słabsze a wiatr coraz mocniejszy. Chwila przerwy na śniadanie przygotowane przez jeszcze zaspanych kompanów. Zmieniam spławiki stałe na waglery a na haczyki idzie kukurydza (która zresztą później okazałą się przynętą nr1). Nawet nie wiem kiedy moja kobieta doskoczyła do wędki (nigdy wcześniej nie miała wędki w dłoni) i sprawnie zacięła kolejną rybkę, karpika ok. 35cm. Sprawiło jej to tyle radochy że do końca dnia nie odeszła od wędek. Chyba szykuje mi się kolejny wydatek :P. Brania ucichły kolo 10. O 11 w ruch poszła zanęta z magicznym dodatkiem mojego kolegi. Dosłownie z zegarkiem w reku 2 minuty po wrzuceniu zanęty do wody spławiki ożyły. Płocie, leszcze, karpie no bardziej karpiki max 40cm, liny i rybka która przeniosła mnie w sentymentalną podróż na Zamojszczyzne (jeszcze przed spiętrzeniem wody w Nieliszu) czyli karaś... cudownie jest! Kolejny wielki plus dla odległościówki i kukurydzy! Łowimy tak cały dzień z małymi przerwami na posiłek, popitek i rozkładanie reszty naszych rzeczy. Wiatr kreci co chwile z innej strony. Dopiero bliżej wieczora ustępuje i robi się cicho. Przygotowuje wszystko do nocnego łowienia, zakładam świetliki na waglery i czekam na zmrok. Niestety razem z nim przyszło bezrybie i deszcz. Sen jest silniejszy. O północy składam wędki, przytulam się do kobiety i śpię do 4. Musiałem mieć mocny sen bo przegapiłem zjawisko wędkarskie jakiego bardzo rzadko w swoim życiu miałem okazję doświadczyć... PSR! Szkoda. . Poranek jest już bardzo nieprzyjemny. Całkowita zmiana pogody, jednolity mocny deszcz... dobrze, że nie wiało zbyt mocno i dało się wytrzymać. Rybki też odczuły tą zmianę aury i przestały współpracować. Jeden tylko karpik skusił się na kukurydzę ale za to grubasek Pulę złowionych ryb zamknął mały okonek a my zaczęliśmy się zastanawiać jak to zrobić żeby wszystko poskładać i pozostać suchym. Nie udało się i to była wg. mnie jedyna rzecz na tym wyjeździe, która nam nie wyszła tak jak planowaliśmy. Wyjazd rewelacja. Rybki dopisały, pogoda można powiedzieć też (jakimś cudem utrzymała się aż do niedzieli) Moja kobieta złapała bakcyla a ja już myślę o piątku, Czarnej i mojej nowopoznanej, pięknej odległościówce... @Gochu
  8. PSW

    CZARNA SĘDZISZOWSKA

    Artykuł opublikowany 25-05-2010, autor @Gochu Jak to z kobietami bywa, po wstępnej ekscytacji i zauroczeniu, przychodzi chwila kiedy trzeba się zastanowić czy to jest właśnie "TO". Człowiek nie śpi nocą, nie może pracować dniem... myśli tylko czy było warto. Zaryzykowałem. Cały tydzień podchodów, codzienne odwiedziny (w sklepie wędkarskim)... było warto. Kiedyś ktoś bardzo mądry powiedział: "Jeżeli zadbasz o wodę to woda zadba o Ciebie"... zadbała! Z kobietami jak z rybkami. Po zwalającym z nóg tygodniu i szybkim uwinięciu się z piątkiem zapakowaliśmy golfa po podsufitkę i ruszyliśmy nad wodę. Telefon od Piotra: "Zatoka zajęta!" Fuuuuuu... jedyne miejsce które mieliśmy rozpracowane... no trudno. Nie w takich sytuacjach człowiek musiał sobie jakoś poradzić. W chwili kiedy zobaczyliśmy lustro wody wyłaniające się zza drzew pierwszy uśmiech wolno rodził się. JESTEŚMY! Szybkie rozeznanie i podejmujemy decyzje. zatrzymujemy się przy pierwszym, wolnym miejscu pozwalającym na rozłożenie "domku nad wodą" (pozdrowienia dla Siksy ) O dziwo kilka metrów od naszego poprzedniego stanowiska zwalnia się piękny placyk na którym zmieści się wszystko. Bomba! Znosimy sprzęt. Idzie opornie... no ale przy takim widoku... nawet nie poczułem, że się zaśliniłem. Cudownie jest! Domek - check, grill - check, fotele - check... na resztę przyjdzie czas. Dłuższa chwila pogaduchy, zimne piwko i zmęczenie po całym tygodniu gdzieś się ulatnia. Na pierwszy ogień, poza kaszanką z Lewiatania idzie spinning i duża guma. Daleki rzut i guma opada... opada... opada... opada... co jest!? Jesteśmy kilka metrów obok miejsca z poprzedniego tygodnia i przed sobą mamy wielki dół! Czarna mnie zadziwiła po raz pierwszy. Sądowanie dna i znaleźliśmy kilka metrów ładnego blatu z roślinnością, pozostałość po dużej wyspie na środku zatoki i stromy stok w stronę brzegu. Podstawa już jest. Czas się zbroić. Zapach zanęty, kukurydzy i kolendry miesza się w powietrzu z zapachem mięska z grilla. Po obiadku zaczynamy. Początki nie były obiecujące. Pojedyncze brania drobnicy na białe robaki i pinkę, kukurydza całkowicie zawiodła. Donęcamy i czekamy na wyniki. Do wieczora spławiki nabierają wprawy w ostrym nurkowaniu za sprawą okoni (do 30cm). Zapada zmrok. Zwijam odległościówkę i odpoczywam. Piotrek w tym czasie zmienia kija i montuje przydennego szperacza. Mały koszyk i czerwone robaki... może posmakuje większemu pasiakowi. Rzut blisko brzegu i czekamy. Po dłuższej chwili i kolejnej opowieści o wielkich rybach klips strzela i sygnalizator wyje. Zacięcie. Kij lekko przygięty ale nie pulsuje. Masz coś? Nie... a może... nie... o kurde mam... nie. Dopiero przy brzegu krótki odjazd i dziwna praca kija wskazuje na "coś". W tym momencie Czarna zadziwiła mnie po raz drugi. Na czerwonego robaka, w tym samym miejscu gdzie przed kilkoma chwilami skubały okonie skusił się węgorz. Pierwszy raz w życiu widziałem ten gatunek. Piękny!. Piotrek zakłada jeszcze jednego czerwonego i nad ranem znów mały węgorz wyprzedza okonia na zakręcie. Następny rzut i... kiełb. Przeżywam szok. Jestem pod wrażeniem rybostanu zbiornika. Czarna zadziwiła mnie po raz trzeci. Po tym wydarzeniu już nie mogłem usiedzieć. Ogległościówka poszła w ruch. Łowię płotki i płocie... ze wskazaniem na płocie i tak mija czas. Cudownie jest! Około południa dojeżdżają posiłki z Rzeszowa, Tomaszowa Lubelskiego i Stalowej Woli. Chłopaki montują feedery a ja zostaje przy mojej ukochanej nowej znajomej i łowię delikatnie. Oni łowią czterdziestocentymetrowe karpiki i leszcze a mój spławik stoi jak zaczarowany. Korzystając z chwili przestoju prostuje kości. Chłopaki rozpakowują zapasy i rozpalają grilla. PIK! Sygnalizator informuje o kolejnym skubnięciu. Branie jest bardzo delikatne i dopiero po chwili zdecydowanie wyje. Zacięcie. Kij pracuje rytmicznie i mocno pulsuje. Pod powierzchnią widać biały bok lesz... sandacza!? Na białe robaki... w środku dnia. Łapie się za głowę... po raz czwarty. Sandacz lekko ponad 45cm. Trzeba będzie wrócić tu jesienią. Dołącza do nas kolejny zawodnik. Filip, syn Piotrka. Przyjechał potrenować przed zawodami z okazji dnia dziecka... a wypunktował wszystkich. Karpik za karpikiem. Cudowny widok kiedy syn dzieli pasje z ojcem. Filip siedział całą noc przy wędkach. Podpatrywał. Zadziwiające jest to jak szybko uczył się i dawało mu to rezultaty. W fantastycznej atmosferze przywitaliśmy kolegów z SSR... chyba tak im się u nas spodobało, że odwiedzili nas również następnego dnia. W niedziele zaczęło wiać i ryby przesunęły się w kierunku brzegu. Były drobne ale brały na tyle ochoczo, że nie odkładałem kija na podpórki. Zabawa była przednia aż do późnego popołudnia. Szara rzeczywistość dała o sobie znać sygnałem nadchodzącego połączenia i powoli zaczęliśmy pakować manatki. Kolejny cudowny weekend. Cudowny bo kto potrafi zadbać o wodę zdziwi się jak wielce może ona się odwdzięczyć. Jak kobieta. Bo z kobietami jak z rybkami @Gochu
  9. PSW

    LEKCJA POKORY

    Autor opublikowany 04-06-2010, autor: @maju454 Z środy na czwartek zaplanowaliśmy z kolegą nockę na Czarnej Sędziszowskiej. Pogoda przed wyjazdem nie rozpieszczała, ciemne chmury, delikatny deszcz. Ale co tam prawdziwi wędkarze łowią w każdych warunkach. Byliśmy umówieni na godzinę 19. Zapakowałem sprzęt, ubranie na deszcz,kalosze, parasolkę, grila i trochę ciepłych ubrań. Rok temu dostaliśmy nauczkę na nocce, musieliśmy się zwinąć o północy z zimna, więc teraz już byliśmy przygotowani na wszystko. Z racji tego że nie mogłem się wyrobić to po kumpla byłem o 19.20. Zacząłem nakręcać na jego podwórku, wbijam wsteczny a tu auto nie chce jechać. Wychodzę, patrzę, masakra, połowę przedniego koła znajduje się w ziemi, zakopałem się. Kolega wychodzi próbuje wypchać ale zarzynam się jeszcze bardziej. Dzwonimy po kumpla żeby nas linką pociągną jak na złość nie odbiera. Wszystko próbuje nas powstrzymać przed wyjazdem na wymarzone rybki. Ale nie łamiemy się, z pomocą przychodzi ojciec kolegi, w ruch idą łopaty, deski i podnośnik. Jak na złość zaczyna jeszcze padać, z tych wszystkich nerwów rozwaliłem jeszcze palca na podnośniku. Po mękach udaje i się wyjechać, myjemy ręce, pakujemy się do auta i jedziemy z godzinnym opóźnieniem. Na łowisko mamy jakieś 30km. Gdy już jesteśmy okazuje się że najlepsze miejsca są zajęte, ludzi sporo trudno gdzieś trzeba się rozłożyć, na szczęście nie pada . Przed 21 rozkładamy sprzęt do wody wędrują 2 gruntówki z kukurydzą na karpia, jedna z rosówką i jedna z pękiem czerwonych na węgorza. Zaczyna się ścieniać, na niebie chmury ale bardzo ciepło. Na wędkach cisza. Około 22 rozpalam grila wrzucam coś na ząb i siedzimy dalej. Kiełbaski dochodzą, przerzut zestawów i bierzemy się za jedzenie. Na niebie zaczynają pojawiać się gwiazdy, lecz robi się chłodniej. Siedzimy sobie, jemy, i rozmawiamy to o rybach to o życiu, Godziny mijają, co jakiś czas odwiedza nas kolega z sąsiedniego stanowiska, jak się okazuję zna też PSW, wymieniamy parę słów. Na sygnalizatorach cisza jak makiem zasiał u sąsiada też nie dzieje się nic. Robi się coraz zimniej zakładamy na siebie kolejne warstwy ubrań i siedzimy dalej. Sen coraz bardziej ogarnia. O godzinie 4 zaczyna się już robić jasno, przerzut zestawów i nic. Jesteśmy już dość mocno poirytowani z braku brań ale plan był posiedzieć do 8 rano. Po 4 zaczynają zjeżdżać na łowisko nowi wędkarze. Słońce powoli wstaję, stoimy poubierani „na zimowo” a brzegiem jedzie sobie rowerkiem wędkarz w koszulce z krótkim rękawkiem BBBRRR, myślę sobie samobójca. Nadal nic nie bierze, zwijam jedną gruntówkę i rozkładam odległościówkę, efekt dwie płotki wielkie jak palec. Słońce ładnie świeci, dochodzi godzina 7, powoli zaczynamy się pakować, stoimy już u góry przy aucie ostatnie spojrzenie na piękną wodę oświetloną promieniami porannego słońca ale, jakże trudną. Wypad uważam za dobrą lekcję pokory i czas pełen przygód. maju454
  10. Artykuł Opublikowany 21-07-2010, autor @MunieK We wtorek wieczorem podczas oglądania pierwszego meczu półfinałowego wpadliśmy z kolegą na pomysł, że w środę pojedziemy gdzieś na rybki bo dawno już nie wędkowaliśmy razem. Po meczu wróciłem do domu i sprawdziłem jeszcze szybko sprzęt i poszedłem spać. W nocy obudził mnie deszcz i już od razu pierwsza myśl ze nici z ryb lecz z myślą że przestanie do rana padać, poszedłem dalej spać, wstaje rano i jak się okazuję, dalej pada. Ale ze jeszcze rano musiałem kilka spraw załatwić i zanim wyjechaliśmy było koło 14 padało jeszcze, po drodze wstąpiliśmy po kebaba na wynos i pojechaliśmy w kierunku Brzózy Królewskiej. Po dojechaniu na zbiornik przestaje padać. Po rozglądnięciu się do głowy wpadał tylko silnie wiejący wiatr i w ogolę nie było koncepcji gdzie by zrobić stanowisko do wędkowania, stwierdziliśmy że zjemy obiad w postaci kebaba i pomyślimy czy siadamy na zbiorniku czy jedziemy gdzieś indziej. Podczas przekąski wyszedł pomysł że może pojedziemy nad San. Chwila rozmowy i nie zdecydowania.. kebab się kończy i zapadła decyzja jedziemy nad San. Kolega nie zna tamtych okolic i mówi żebym ja prowadził, zgadzam się, jedziemy na Leżajsk a następnie w kierunku Starego Miasta i skręcamy w drogę dojazdowa do Sanu. początkowo wszystko ładnie pięknie nie dużo błota ale do czasu... gdy z małego wzniesienia zjeżdżamy w mała dolinkę i stało się... zakopaliśmy samochód jesteśmy gdzieś wśród pól uprawnych, więc musimy liczyć tylko na siebie. Chyba natura nie chciała abyśmy powędkowali, a tak już nie daleko było... wysiadamy patrzymy na czym aktualnie stoimy wsadzamy najmłodszego i zarazem najlżejszego za kierownicę który dopiero odbywa kurs na prawo jazdy, teraz ma kurs na Off-Road. Natomiast ja z kolegą staram się wypchać auto, po kilku minutach udało się wyjechać. Docieramy w końcu nad San. Krótkie rozpoznanie terenu: Woda dość brudna lekko podniesiona niesie patyki oraz śmiecie dość dużo komarów po deszczu. Stawiamy na spławiki bo feeder na pewno by się nie utrzymał na takim nurcie. I bawimy się w "przepływankę" od krzaka do krzaka. Próbujemy kukurydze, czerwone robaczki oraz białe robaczki. Początkowo nic nie bierze, gdy już udało się rozmieszać odrobinę zanęty i wrzucić nie duża ilością zanęty pod krzaka zaczęła skubać drobnica. Udało się zaciąć jedna ukleje i na tym wyniki się skończyły. Pomimo tego wyprawa wędkarska dostarczyła dużo emocji i jak się okazuję to po raz kolejny wygrywa z nami natura. Widocznie tak miało być ze od początku utrudniała nam dotarcie nad wodę, pierwsze deszcz potem silny wiatr, błoto a skończywszy na silnym nurcie w "brudnej" rzece. I właśnie dla tego piękne jest wędkarstwo bo nigdy nie możemy się spodziewać co nam natura przyniesie. @MunieK
  11. PSW

    MAGIA SANU

    Artykuł opublikowany 16-10-2007, autor @wifer San – rzeka nieokiełznana, nieodgadniona, pełna tajemnic. Jest jak magiczna księga, którą otworzyć może tylko ten który pozna do niej odpowiednie zaklęcie. A wtajemniczonych jest obecnie niewielu. Ci nieliczni obdarzeni są przez nią skarbami w postaci wielkich medalowych ryb i niezapomnianymi wrażeniami z bezpośrednich spotkań z wodną i przybrzeżną fauną. Do początku lat dziewięćdziesiątych rzeka na naszym odcinku, a więc od ujścia Wisłoka do ujścia Tanwi toczyła brunatne lepkie wody, które w okresie letnich upałów zakwitały kożuchami płynących glonów. Przejrzystość była tak niewielka, że wchodząc do wody po kolana ciężko było dostrzec stopy. Mimo to pulsowała życiem. Powierzchnia wody nieustannie rozbijana była zespołowymi atakami boleni i sandaczy a z głębszych miejsc na płycizny wychodziły na polowanie kilkudziesięcio kilogramowe sumy. Niezliczone ilości drobnej ryby wyskakujące ponad powierzchnię wody wabiły krzykliwe rybitwy, akrobatycznie atakujące rybi drobiazg z powietrza. Z brzegu do wody leciało setki kul zanętowych a siatki przepływankowców i gruntowców pełne były leszczy, cert, świnek, kleni. Często zdarzały się też wielkie karpie i amury. Entuzjaści spinningu, brodząc po wypłaceniach polowali na wielkie drapieżniki. Ich częstymi zdobyczami były medalowe sumy, sandacze i bolenie. Klenie, leszcze, karpie, brzany a nawet świnki traktowane były przez spinningistów jako cel przypadkowy i niezamierzony tym bardziej, że używało się ciężkich zestawów z żyłką o średnicy 0,35 mm. Nawet szczupak traktowany był wówczas jako odskocznia w okresach mniejszej aktywności suma króla Sanu. Lata dziewięćdziesiąte to przebudowa mostów i umocnień brzegowych oraz stopniowe i sukcesywne czyszczenie się wody. Koryto rzeki znacznie się wypłyciło i w wielu miejscach na całej szerokości przybrało jednolity charakter. Powierzchnia wody ucichła, rybitwy stały się rzadkością a wędkarze coraz częściej powracali ze swoich wypraw o kiju. Z czasem ścieżki zarosły zielskiem i łoziną. Większość wędkujących skierowała się na wody stojące o których wcześniej nikt nawet nie chciał słuchać. Poszła w świat fama, że w Sanie prędzej zobaczyć można bobra czy wydrę niż złowić przyzwoita rybę. Czy rzeczywiście obecnie złowienie dużej ryby to przypadek? Otóż nie! Po prostu woda zmieniła swoje oblicze. Ryb w Sanie nie brakuje, natomiast aby łowić trzeba się rzeki nauczyć na nowo radykalnie zmieniając swoje przyzwyczajenia. Dowodem na to niech będzie złowiony w ubiegłym roku przez kol. Jana Nakonieczny z Piskorowic, niewielkich rozmiarów jesiotra. Ryba ta nie była widoczna w tych okolicach od początku lat siedemdziesiątych. Trudno jednak powiedzieć czy osobnik ten nie był przypadkiem uciekinierem ze stawów hodowlanych. Faktem jednak jest że branie nastąpiło na wędkę gruntową na czerwone robaczki a po sfotografowaniu wrócił do rzeki. Nadal prawie co roku słychać wieści, że ktoś złowił suma powyżej 30 kg. a nawet trafił się okaz około 50 kg. Osobiście tego potwierdzić nie mogę, jednak w każdej plotce jest trochę prawdy. Również nadal trafiają się okazałe sandacze i bolenie. Czysta woda wymaga już bardziej finezyjnego sprzętu i znacznie ostrożniejszego poruszania się nad brzegiem. W zasadzie to nic nowego, ale w porównaniu z czasem kiedy z rekordowymi okazami spotkać można się było w samo południe w gwarnym miejscu, gdzie z jednej strony brzegu woda bombardowana była kulami zanętowymi a po drugiej jazgotała kąpiąca się młodzież, teraz brań należy oczekiwać raczej w krótkich godzinach przed świtem i jak wynika z relacji wędkarzy, pora ta jest najlepsza nie tylko latem ale i w miesiącach jesiennych. Właśnie wtedy kiedy słońce wschodzi około godziny 6 wyprawa we wczesnych godzinach rannych (3-4) może przynieść niespodziewane efekty. Innym nieodzownym czynnikiem jest odpowiedni dobór i częstotliwość podania zanęty w celu przywołania rozproszonej i wędrującej ryby, oraz przyzwyczajenia jej do miejsca. Wymaga to spokoju i znacznie większej cierpliwości od wędkującego niż było to w poprzednich latach, kiedy sprawę zanęcania i grupowania się ryb załatwiały dwa rowki ściekowe horteksowy i browarowy wpuszczające do Sanu odpadki swoich produkcji. No cóż, coś za coś. Teraz mamy czystą wodę, i wędrującą rybę w poszukiwaniu pożywienia. Wiesław Furmański (wifer)
  12. PSW

    GRABINY

    Artykuł opublikowany 04-01-2010, autor @Siksa Grabiny to jeden z największych zbiorników w naszym okręgu a przede wszystkim jeden z najciekawszych. Średnia głębokość na jakiej łowiliśmy to ok. 2metry, maksymalna to ponad 4. Na pewno są większe doły ale na takie nie trafiliśmy. Wjeżdżając na zbiornik od strony Dębicy zbiornik zaczyna się dużą zatoką, która kończy się kępami trzcin przez całą szerokość zbiornika. Jest to miejsce szczególnie okupywane przez miejscowych spinningistów. Woda nie przekracza metra, dno spokojnie opada w stronę środka zbiornika i jest mocno pokryte roślinnością nawet w grudniu. Miejsce na pewno dobre na wiosenne i letnie łowy ale miejscowi raczej wiedzą co robią i nie odpuszczają tej miejscówki nawet końcem sezonu. Sama zatoka natomiast jest stosunkowo głęboka ale jest kilka wypłyceń, szczególnie przy pasie trzcin i po prawej stronie zatoki. Po lewej stronie znajduje się wejście na cypel. Z jednej strony będziemy mieli głęboką wodę a tuż za plecami płytszą z ciekawą małą zatoczką. Sam szczyt cypla jest płytki i jak dla mnie niezbyt ciekawy. Aby się na niego w ogóle dostać należy obejść wał przeciwpowodziowy i skręcić w prawo przed polem. Następnie mała ścieżka poprowadzi nas do celu. Dno na całym zbiorniku jest twarde, mocno obrośnięte roślinnością na płytszych fragmentach (w listopadzie są jeszcze całe połacie dna zarośniętego roślinnością). Dno jest urozmaicone, są górki, wypłycenia, dołki przy brzegu, przy jednym przeprowadzeniu przynęty głębokość na jakiej prowadzi się przynętę może znacznie się różnić. Patrząc się na pierwsze zdjęcie to zdecydowanie płytsza jest lewa strona zbiornika. Dominują tutaj duże połacie trzcin, dno bardzo łagodnie opada a woda w zasięgu rzutu nie powinna przekraczać 1,5metra. Im dalej pójdziemy brzegiem tym dostęp do wody będzie coraz trudniejszy. Woda jest płytka, z wody wystaje mnóstwo gałęzi i nawet w listopadzie jest dużo roślinności. Są to idealne miejsca na majowy i letni spinning z pontonu. Potencjalnych stanowisk ryb jest od groma. Trzciny nie idą prostą ławą ale tworzą ogromną ilość zatoczek co tylko potęguje chęć dokładnego przeczesania takich miejsc. Sam koniec zbiornika od lewej strony jest całkowicie zarośnięty i niedostępny do wędkowania z brzegu. Tylko jedno miejsce jest dogodne i pozwala zatrzymać się z wędką na dłużej. Prawa strona zbiornika jest zdecydowanie głębsza. Patrząc od końca zbiornika, przez jakieś 300metrów brzeg jest prosty i dosyć głęboki. Szczególnie pierwsza miejscówka powala z nóg. Wizualnie sprawia wrażenie bankowej szczupakowej miejscówki. Woda ma ok. 3,5m głębokości i wypłyca się im dalej od brzegu. Natomiast same okolice brzegu to duża ilość wystających z wody gałęzi i pojedyncze roślinny. W zasięgu rzutu znajduje się podwodna roślinność, przy której widać oczkującą drobnicę. Podczas wizyt nad tym zbiornikiem przykładaliśmy się szczególnie dobrze do tego miejsca, jednak bez efektów. Dalej brzeg jest dość prosty i niezbyt ciekawy. Znajduje się tutaj dużo wygodnych stanowisk zbudowanych przez wędkarzy. Na jednej z nich znaleźliśmy taką tabliczkę. Świadczy to o tym, że miejscowi przywiązani są do swych stałych miejsc połowu. Na końcu tego odcinka zaczyna robić się ciekawie. Woda ma ok. 4metry głębokości, przy brzegu wystają gałęzie a brzeg jest trudno dostępny. Spędziłem tam stosunkowo dużo czasu ale bez reakcji ze strony ryb. Jednak pewien jestem, że w miejscu tym warto się zatrzymać na dłużej. Następnie zbiornik o kilkanaście metrów się zwęża. W tym miejscu znajdują się pozostawione maszyny po upadłej firmie wydobywającej kruszywo. W listopadzie miejsca te były cały czas zajęte przez miejscowych wędkarzy, którzy łowili metodą gruntową karpie. Dno jest bardzo urozmaicone przez kopiące wcześniej w tym miejscu koparki. Z przynęt najlepiej sprawdziły się kopyta, twistery i woblery, natomiast całkowicie zawiodły nas obrotówki a łowiliśmy nimi dość sporo czasu. Zbiornik oceniam jako najciekawszy ze wszystkich dostępnych w naszym okręgu, na których miałem okazję łowić. Miejsce dla siebie znajdą wszyscy wędkarze pasjonujący się wszelakimi metodami połowu. Pozytywnym faktem jest stosunkowo mała ilość śmieci na brzegu oraz duża ilość stanowisk umożliwiających rozbicie namiotu tuż nad wodą. Niepokojącym faktem jest brak praktycznie oczkującej drobnicy a miejsc do odbycia tarła ryby mają mnóstwo, więc drobnicy nie powinno brakować. Złowiony przez Marcina wymiarowy szczupak był tak chudy, że jeżeli sam bym go nie zmierzył to nie uwierzyłbym, że jednak ma wymiar. PS. Jeśli natomiast ryby na zbiorniku by nas zawiodły to warto odwiedzić Wisłokę, która przepływa tuż obok lewego brzegu. Szczególnie dobrze wygląda przelew pod mostem kolejowym gdzie na pewno w maju buszuje nie jeden boleń czy kleń. Siksa
  13. PSW

    STAWY RZEMIEŃ

    Artykuł opublikowany: 20-04-2010, autor @LukaszZ Witam wszystkich miłośników moczenia kijów. Chciałbym Wam dziś przybliżyć kompleks stawów PZW w miejscowości Rzemień nieopodal Mielca. Stawy stare jak świat, pamiętam je jeszcze dobrze za czasów dzieciństwa. Położone nieopodal drogi Mielec-Dębica, na skraju lasu tworzą bardzo dobrze funkcjonujące zbiorniczki wodne w ilości 5 sztuk. Można w nich odnaleźć prawie każdy gatunek ryb żyjący w wodach stojących. Biała ryba to głównie karpik, amur, płoć i niewielkie ilości lina, leszcza i karasia. Ciemną stronę mocy reprezentuje wszędobylski szczupak, sandacz, okoń oraz wąsaty sum. Na wjeździe na teren łowiska można popatrzyć na rekordowe okazy rybek wyciągniętych ostatnimi czasy na stawach w Rzemieniu. Staw nr 1 - łowisko specjalne. Miejsce które najbardziej lubię za drapieżniki w nim występujące. W w tym najmniejszym z wszystkich 5ciu zbiorników jest całkiem dużo szczupaka. Zdarza się większy sandacz oraz sumy i okonie. Głębokość maksymalna jest niewielka i sięga ok 2metrów. Podobnie jest zresztą na wszystkich stawikach. Są one dosyć płytkie. Wymarzone miejsce na woblerki i obrotówki. Można też powalczyć z żywcem lub klasycznie z gruntówką na karpiki. W zeszłym roku do stawu zostały wpuszczone pstrągi ale mimo iż łowiłem tam dosyć często nie udało mi się żadnego wypatrzyć. Spiningistom polecam głównie najdalej oddaloną część jeziorka. Staw nr 1 Staw nr 2 - łowisko specjalne. Zbiornik o wiele większy od 1ki ale dalej ustępujący wielkości numerowi 3. W zbiorniku o także niewielkiej głębokości i mulistym dnie występuje duża populacja karpia oraz płoci i amurka. W zeszłym sezonie zdarzyło się też kilkanaście szczupaczków ale głównie ryby niewymiarowe. Staw tak samo jak numer jeden jest położony obok asfaltowej drogi dojazdowej i jest od "1" oddzielony wąskim pasem ziemi. Świetna miejscówka, kiedy ryby nie biorą na jednym - zawsze można spróbować na drugim. Na końcu drogi w okresie wakacyjnym funkcjonuje sklepik, jest też Hotel i Restauracja. Można wypożyczyć konika i sobie pohasać o ile kogoś to interesuje. W grę wchodzi także wynajęcie domku na dłuższy okres czasu. Za standardy nie ręczę bo ostatnio byłem w nich ponad 10 lat temu. Miejsca do wędkowania jest bardzo dużo. Staw nr 2 Staw nr 2 Opłata za stawy 1 i 2 to 50zł za 8 złapanych i zabranych rybek. Mi np odpowiada to w 100% jako że ryb złowionych nie biorę toteż mogę za 50zł łowić sobie cały roczek. Jest oczywiście możliwość wykupienia licencji jedno dniowej jak i całego roku. Licencję wykupuje się w Mielcu w sklepie wędkarskim "GAZOS" ( Google pomoże ). Staw nr 3 - łowisko ogólno-dostępne. W czasie sezonu letniego niestety okupowane przez plażowiczy i uciekinierów od zgiełku miasta. Woda często bywa przybrudzona i jest chyba najpłytsza. Mimo iż zbiornik na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo duży miejsc do połowu jest niewiele. Wędkarze okupują stanowiska wzdłuż asfaltowej drogi oraz cały zachodni brzeg gdzie beż wątpienia jest najgłębiej. Staw numer trzy był chyba najbardziej obfity w duże sztuki każdego gatunku. Niestety kilka lat temu zbiorniki 2 i 3 zostały przytrute i masa ryb wyginęła w tym węgorz oraz sandacz. Tak czy siak jeżeli ktoś ma ochotę na bezstresowego karpika bądź szczupaczka miejsce jak najbardziej ok. Szczupły z "trójki" Staw nr 3 Staw nr 3 Staw nr 4 - Najtrudniejsze i najbadziej zarośnięte łowisko w Rzemieniu. Miejsc do połowu jest niewiele bo ok 10 ale zbiorniczek potrafi się zrewanżować największą rybką. Wszędzie pełno jest trzciny i zaczepów. Na środku znajduje się także tak zwana "ptasia wyspa" na której zalęgły się wszelkiego rodzaju ptaki od łabędzie po myszołowy. Sprawę utrudnia także samo ułożenie stawu który ze wszystkich stron jest odsłonięty na wiatr. Nie mniej jednak dobry grunciarz potrafi wyciągnąć tam piękne karpie. W zeszłym roku padł tam ponad metrowy szczupak. Jeżeli ryba nie ucieknie w wodorosty i trzcinę jest realna szansa na duży połów. Staw nr 4 Staw nr 4 Autor nad "czwórką" Stawik numer pięć niestety pozostaje dla mnie na chwile obecną tajemnicą. Został z tego co pamiętam oddany do użytku rok bądź dwa lata temu i miałem okazję być na nim raz wyciągając 3 15cm szczupaczki. Na pewno pływają w nim większe sztuki drapieżców jak i karpi ale na chwile obecną jeszcze o wyczynie wyciągnięcia takowych nie słyszałem. Uwaga bo miejsce dość zaczepowe. @LukaszZ
  14. PSW

    KIWOKIEM PISANE

    Artykuł opublikowany: 01-03-2008, autor @yeti84 Serce się raduje przed pierwszą wyprawą na lód. Każdy kto choć raz tego spróbował wie, że białym szaleństwem nie jest tylko narciarstwo. Wędkarstwo podlodowe uzależnia – najlepszym tego przykładem będzie poniższa historia. Po ubogim w siarczyste mrozy sezonie podlodowym 2006/07, kiedy to ani razu nie udało mi się wyjść na lód (z racji jego braku) z ogromnym zapałem już od początku grudnia kibicowałem opadającemu słupkowi rtęci. Święta Bożego Narodzenia szybko minęły, jeszcze tylko czwartkowy wypad do Rzeszowa po ochotkę i w piątek od rana na Sieniawę! Niestety, zima zaskakuje nie tylko drogowców… W Rzeszowie nie ma ochotki! Odwiedzam kilka znanych mi sklepów, gdzie nigdy nie było problemów z zaopatrzeniem i odchodzę z niczym. No, niemalże z niczym – kupiłem niezbędną n – tą mormyszkę, kolejną blaszkę, bo ponoć to istny hit – okoniowy killer, całe opakowanie haczyków miast kilku sztuk i inne niemniej potrzebne produkty. Wstyd! Dorosły facet, a zachowuje się jak dzieciak w sklepie ze słodyczami. Powróciwszy do domu bez ochotki musiałem zmienić plany: nie jadę na lód z samego rana, trzeba poczekać do 9, kiedy to w Brzozowie będzie można odwiedzić zaprzyjaźniony sklep wędkarski. Ostatni telefon do Tomka, przypomnienie mu techniki ubioru „na cebulkę” i ostatnie dopieszczenie dawno nie używanego sprzętu. Tomek to mój przyjaciel od niepamiętnych czasów. Zawsze kusiło go wędkarstwo ale jakoś udawało mu się póki co opierać temu. Niemniej byliśmy umówieni na piątek, Tomek miał dostać podlodówkę do ręki i przesiedzieć ze mną dzień cały na lodzie. Termos, kiełbaska i bułki stanowiły nasz prowiant. Sprzęt do bagażnika i w drogę! Humory dopisywały, o mrozie stanowiły 4 kreski a słońce obiecywało wspaniałe warunki do pstrykania fotek. Tknięty przeczuciem wyjmuję jeszcze z lodówki chomikowane od jesieni opakowanie czerwonych robaków. To była jedna z lepszych decyzji jakie tego dnia podjąłem – w Brzozowie u pana Leszka nie ma ochotki! Jak się dowiedziałem, nie ma szans na te robaczki przed Nowym Rokiem. Znów kupuję kilka niezbędności i nie marnując czasu ruszamy na Sieniawę.Na lodzie jesteśmy po 10. Widok z wysokiego brzegu na Studnię Późno ale do zmierzchu na pewno połowimy. W końcu pierwszy lód, ryba jeszcze ostro żeruje, ciśnienie stabilne, wiatr zachodni, woda czysta, wiatru niemal brak… Ileż to ja miałem argumentów na pytania Tomka dotyczące szans na złowienie ryby. Minęła godzina, od wybijania kolejnych dziur pierzchnią w 20cm litego lodu gorąco, Tomek już zmarznięty. Minęła druga godzina, odwiedziłem kilka miejsc, najwięcej czasu poświęcając Studni, gdzie łowiłem piękne płocie i okonie – nic! Każdy ze spotkanych na lodzie wędkarzy narzeka na brak ochotki. Minęła 3 godzina, Tomek mocno przemarznięty dokumentuje moje poszukiwania. Przerębel tu, przerębel tam… nic! Trzeba odpocząć i pokazać rybom jak się je, żartuję. Rozpalamy ognisko na lodzie – czas na kiełbaski i gorącą herbatę. Tomek piecze kiełbaski Półgodzinny odpoczynek był tym, czego nam wtedy najbardziej brakowało. Po krótkiej naradzie decyduję na zmianę techniki połowu. Dotychczas Tomek kusił okonie blaszką, ja z robakiem na mormyszce szukałem rybek preferujących mniejsze kąski. Brakowało mi ochotki, czerwony robak to nie moja ulubiona przynęta podlodowa. Zawiązałem maleńki haczyk, nadziałem nań najmniejszego czerwonego, powyżej zacisnąłem śrucinę i zaznajomiłem Tomka z tą techniką połowu: „Śrucina do dna, podnieś na centymetr i obserwuj kiwok. Odczekaj minutę i podnieś trochę, opuść na dno i znów utrzymuj tuż nad dnem.” Z nowym zapasem sił wracamy do łowienia. Okazało się, że to był dobry pomysł. Obławiając wybite wcześniej przeręble w końcu mam branie! Okoń-patelniak leciutko przygina kiwok, podcinam i holuję. Uczucie podczas holu taką wędką jest nieporównywalne do letnich metod połowu. Króciutka wędeczka, cienka żyłka i ryba walcząca tuż pod stopami… Jak już pisałem, wędkarstwo podlodowe uzależnia. Pierwszy w tym sezonie Wpuszczam zestaw do przerębla, minuta mija a ja znów mam branie ;-) Tym razem płoteczka. Czyżby zaczęły się brania? Na Sieniawie należy do tych niewielkich Tomek szybko się uczy, z uporem obławia wybrany przerębel. Mimo to nie może nic złowić… Upór to podstawa A jednak! Pierwsza ryba złowiona spod lodu, śliczny okoń. Ot i wytrwałość została nagrodzona I brania ustały. Czyżby wypuszczane przez nas ryby wystraszyły całe stado? Jeśli ktoś wie jak to jest, to bardzo proszę o odpowiedź. Słońce już się chowa, dochodzi godz. 15, a po lodzie rozchodzi się głos hamulca kołowrotka. Jakaś ładna sztuka wzięła łowiącemu obok nas wędkarzowi. Z przyjemnością obserwuję kunsztowny hol, po minucie ryba pojawia się w przeręblu… ...i na lodzie Sandaczyk wraca do wody, a my do wędek. Ostatnie 5 minut przynosi mi ostatniego tego dnia okonka.Wracamy. W podjęciu tej decyzji dopomógł nam wzrastający mróz potęgowany przez mocno wiejący wiatr. Wsłu****ąc się w szczęk zębów Tomka dowiedziałem się, że mu się podobało i chętnie to kiedyś powtórzy ;-) @yeti84
  15. PSW

    Z ECHOSONDĄ NA LODZIE

    Artykuł opublikowany 04-12-2010, autor: @rapala Skoro jest się posiadaczem echosondy to nic nie stoi na przeszkodzie aby ją wykorzystać do łowienia podlodowego, po co ma leżeć i czekać wiosny łapiąc kurz.Może zacznijmy od tego ze jest to urządzenie elektroniczne nie lubiące niskich temperatur a więc przed udaniem się na lód musimy je jakoś zabezpieczyć ja do tego celu wykorzystałem kolejną skrzyneczkę narzędziowa pozyskaną z hipermarketu budowlanego. Oczywiście wielkość skrzynki dobieramy do wielkości naszego urządzenia plus zapas na akumulatorek i kable. Aby pozbyć się ciągłego otwierania skrzynki w celu spojrzenia na ekran, wyciąłem w niej otwór i zamocowałem kawałek pleksy. Następnie "ociepliłem" środek kawałkami starej karimaty a jako wspornik przetwornika wykorzystałem profil aluminiowy i kilka śrub z motylkami (prosty demontaż). W internecie można znaleźć wiele patentów w jaki sposób umocować przetwornik a ja wybrałem właśnie ten. Na zdjęciu zaznaczyłem strzałką, brak jest poprzeczki, która blokuje nam ramie kiedy włożymy przetwornik do wody. Tak przystosowana echosonda jest wygodna w użyciu gdyż nie musimy się już na lodzie bawić by to wszystko podłączyć,po prostu robimy to w domu. Teraz kilka słów o samym wykorzystaniu echosondy do łowienia z lodu. Na pewno będzie nam bardzo pomocna przy pomiarze głębokości, rozróżnieniu twardości dna, zlokalizowaniu na jakiej głębokości znajdują się w dany dzień nasze rybki czy zlokalizowaniu zatopionych krzaków. I właśnie nad tym ostatnim przykładem proponuję się skupić kiedy wyruszymy z sondą na lód. Kiedy znajdziemy takie miejsce to raczej na bank że koło takiego krzaka będzie się kręcić stadko okoni. Często jest tak że siedzimy nad dziurą bezskutecznie prowokując ryby mormyszką do brania przy dnie aż wreszcie okazuje się że ryby pływają danego dnia metr od lodu. O zaletach jej użycia przekonamy się na pewno kiedy wyruszymy na duży i nie znany nam zbiornik. Oczywiście bez wywiercenia kilkudziesięciu dziur się nie obędzie ale w dość krótkim czasie poznamy układ dna w danym rejonie zbiornika. Jaki obraz uzyskamy na ekranie echosondy po włożeniu przetwornika do wody? Wszyscy,którzy mieli już do czynienia z tym urządzeniem i widzieli odczyt jaki uzyskujemy kiedy płyniemy łodzią lub pontonem mogą być lekko zawiedzeni. Niestety nie będziemy mieli do czynienia z tak nam wszystkim znanymi i lubianymi "łukami" ryb ale z równoległymi liniami względem dna. I to właśnie będzie obraz ryb, które właśnie przepływają pod nami. Nie będę pisał dlaczego tak jest ponieważ trzeba by się było zagłębić w samą budowę i na jakiej zasadzie działa echosonda. Ci,którzy są zainteresowani tym aspektem odsyłam do google. Nam ten obraz w zupełności wystarczy aby móc stwierdzić czy ryby w danym rejonie są i na jakiej głębokości. Kiedy dysponujemy średniej klasy echosondą czyli o rozdzielczości min.320x320 pikseli w łatwy sposób możemy obserwować tor poruszania się naszej przynęty. Będzie to ukośna czarna linia biegnąca od góry ku dołowi. Jeżeli w tym rejonie będzie przebywał okoń wcześniej czy później zauważymy na ekranie następną ukośną linię odrywającą się od dna i podążającą w kierunku naszej przynęty. Tak właśnie wygląda atak okonia na blaszkę czy mormyszkę lub tylko jej odprowadzenie. Wtedy nie pozostaje nam nic innego jak tylko zmiana koloru lub rodzaju przynęty gdyż przykładowe okonie należą do rybek bardzo kapryśnych a ich gusta mogą się zmieniać kilka razy w ciągu dnia. Na koniec wspomnę jeszcze o samym zabezpieczeniu naszej sondy przed mrozem. Jak już pisałem wszelkie urządzenia elektroniczne źle znoszą niskie temperatury a mróz i do tego silny wiatr mogą okazać się zgubne dla naszych urządzeń. Dla tego dobre zabezpieczenie jest tu istotne.Przy niskiej temperaturze starajmy się aby ekran był włączony na podświetleniu. Szczególnie narażony jest kabel i sam przetwornik dla tego gdy temperatura spadnie poniżej -10 stopni lepiej zostawmy naszą sondę w domu. Jeżeli temperatura jest dodatnia a na lodzie występuje woda, przymocowanie przetwornika do skrzynki tak aby miał styczność z lodem i ciągniecie skrzynki, da nam obraz na ekranie, przybliżony do tego jaki znamy gdy pływamy łódką. Oczywiście namawiam wszystkich, którzy będą korzystali z sondy łowiąc na lodzie aby wyłączyli ustawienia "AUTO" i przeszli na Ustawienia "MANUALNE". Zmiana czułości wiązki na wyższy czy zakresu głębokości pozwoli na uzyskanie dokładniejszego obrazu tego co aktualnie dzieje się pod wodą. Sonda jako jedno z pomocnych urządzeń w naszym hobby nie będzie niezastąpione ale skoro już ją posiadamy to trzeba ją w stu procentach wykorzystać. Jest jeszcze jedno urządzenie wielce pomocne-GPS.Kiedy często się łowi z pontonu (jak ja) możemy zapisać setki ciekawych punktów a zimą spokojnie i po kolei je obławiać czekając cierpliwie na to jedno, jedyne branie po którym wywiercona dziura okaże się zbyt mała. @rapala
  16. PSW

    JESIENNA ZADUMA

    Artykuł opublikowano: , autor @wifer STOJADŁO a może STU JADŁO – leśne jeziorko które jak głosi legenda powstało w miejscu hucznej biesiady miejscowych rozbójników. Jak w każdej bajce tak pewnie i w tym micie jest trochę prawdy. W każdym razie jak sięgnę pamięcią to miejsce zawsze wydawało mi się dość tajemnicze. Niestety postępująca cywilizacja z leśnego uroczyska zrobiła małe zarośnięte bajorko, które pomimo że skurczyło się niepomiernie, nadal jakby zachowało swoją duszę. Jedne z moich pierwszych samodzielnych wypraw z czasów szkolnych prowadziły właśnie tam. Do dziś pamiętam ten charakterystyczny zapach wiszącej nad wodą porannej mgiełki a właściwie bagiennych oparów. Ilu ta woda wychowała wędkarzy. Bez mała więcej jak stu i na pewno więcej jak stu wędkarzy z tej wody rybki jadło. Można by więc powiedzieć, że nazwa o wiele bardziej adekwatna niż Floryda, która bez bobrów i wydr była by tylko wizerunkiem wielkiej pomyłki obecnych czasów. Nad Stojadło po kilkunastu latach zaglądnąłem jesienią ubiegłego roku. Nie spodziewałem się niczego ciekawego, ale kiedy stanąłem na pomoście wychodzącym poza linię tataraku, nagle znalazłem się w zupełnie innym świecie. W lustrze wody zobaczyłem dwóch urwisów maszerujących wzdłuż torów z bambusowymi wędkami. Była niedziela a słońce jeszcze nie zdążyło wychylić się z nad horyzontu. Czuliśmy się jednak dobrze spóźnieni, bo poprzedniego dnia planowaliśmy wypad tak, żeby nad wodę dotrzeć przed świtem. Maszerowaliśmy więc szybko aby zdążyć zająć jakieś godziwe miejsce nad wodą. Nie było ich za wiele bo brzegi od zawsze były dość trudno dostępne, podmokłe i zarośnięte szuwarami. Najlepsze miejsce było na wyspie a właściwie na kożuchu sukcesywnie zarastającym powierzchnię jeziorka. Wejście tam nie było łatwe, zwłaszcza po za krótkiej nocy. Każdy krok groził mało pachnącą kąpielą. Na środek prowadziła jedna ścieżka po „głowach” wystających z bagienka kęp traw. Krok po kroku z nadzieją na upatrzone poprzedniego dnia miejsce przedzieraliśmy się przez trzęsawisko zasnute poranną mgłą. Małe brzózki rosnące tuż nad wodą, cel naszej wyprawy, z każdym metrem stawały się coraz wyraźniejsze. Jeszcze parę kroków i... za drzewkami zamajaczyły dwie postacie. A niech to... znowu nas uprzedzili. Nici z linów i karpi. Jedyne stu procentowe miejsce! No cóż, skoro doczłapaliśmy aż tu, to może jakoś dotrzemy do wody gdzieś w pobliże. Zmieniliśmy azymut o 90 stopni i następne parę minut straciliśmy badając niepewny grunt przy każdym kolejnym kroku. Markotni, w końcu jakoś dotarliśmy do w miarę stabilnego miejsca z łatwym dostępem do wody. Z niewielką wiarą rozłożyliśmy wędki. Na końcu najdelikatniejszego jaki miałem zestawu z żyłką 0,25 i haczykiem nr 6 zadyndała rosówka. Spławik z gęsiego pióra znieruchomiał w wodzie w niewielkiej odległości od szczytówki. Tymczasem ptaki rozbudziły przyrodę na dobre a wielka tarcza słońca rozgoniła ostatnie mgiełki. Echo kukułki wróżyło niezły połów. - Co ona, zacięła się czy co? Zażartował Jurek. Faktycznie, na jedno ku-ku ptaka echo odpowiadało podwójnie. - Niech sobie kuka tylko żeby to wróżyło brania a nie godziny oczekiwania na rybkę – odpowiedziałem, ukradkiem i zazdrością zerkając na intruzów co zajęli nam miejsce. Siedzieli skuleni bez ruchu więc chyba i u nich na razie nie było brań. To i dobrze przynajmniej nie będzie żal. Mijały kwadranse a spławiki sterczały nieruchomo jakby się zasłuchały w śpiewy ptaków. - Rosówki pewnie się już dawno potopiły. Trzeba by założyć coś bardziej ruchomego. - Może żabę?. Jurek wskazał płaza uparcie gapiącego się na nas od dłuższego czasu. - Co ona się tak gapi. Może jeszcze śniadania nie jadła? Pewnie miała ochotę na twoją kanapkę. Sam zeżarłeś a zwierzątko tylko ślinkę łykało. - Żaba chleba nie będzie jadła – obruszył się Jurek, ale nic nie stoi na przeszkodzie żeby nie poczęstować jej mięskiem. Wyciągnął ze słoika największą rosówkę i podrzucił w pobliże żabki. Ta jak tresowany piesek w mgnieniu oka chwyciła za koniec wijącego się robaka. - No to ma do obiadu zajęcie - powiedziałem. Żaba jednak potraktowała rosówkę jak przekąskę i jakby trochę bardziej zadowolona nadal gapiła się nam prosto w oczy. OK.! łap następnego. Chwila moment i po robaku. Aaaale ma spust. Czekaj – damy jej te z haków. Ściągnąłem topielca i machnąłem w pobliże zielonego płaza. - Eeee zdechłe jej nie pasują. - Nażarła się bestia, ale patrz, idzie druga. Niestety druga choć z apetytem zaostrzonym tylko przez kilka komarów, stanęła obok i znieruchomiała. - Te bestyje jedzą tylko żywe. Urwałem dłuższe źdźbło trawy i powoli zacząłem poruszać nim zdechlaka. Nie trzeba było długo czekać. Obie żaby skoczyły na zdobycz, jednak tak niefortunnie że zamiast na robaka trafiły na siebie. Rozśmieszyło nas to do rozpuku na tyle, że niechcąco rozkołysaliśmy całym kożuchem wyspy, przy okazji wywołując na wodzie fale. I już była okazja do następnej zabawy. Gwałtowne ugięcie nóg w kolanach powodowało że po chwili goście po drugiej stronie podskakiwali do góry. - Coś ta kukułka chyba wywróżyła nie to co powinna. - Zmieniamy przynęty. Jak liny dzisiaj strajkują to chociaż pobawimy się karasiami. Z kromki, której nie udało się pokonać na śniadanie, ugniotłem ciasto zmiękczając je wodą z bagienka w którym staliśmy. - Haki trochę za duże jak na karasie, ale trudno. Najwyżej będą brały po dwa na raz – zażartowałem. Spławiki po chwili ponownie znieruchomiały. Ugięciem nóg znowu zrobiłem falę a ta spowodowała że spławiki zaczęły podskakiwać. BIERZEEE! Goście po drugiej stronie zdążyli już złożyć wędki. Robiło się coraz cieplej a nam coraz weselej. Kolejna fala – o! jakie branie. Po następnej fali jeden spławik jakoś nie bardzo się chciał wynurzyć. Co jest? Zaczepił czy co? Podciągnąłem wędkę do góry. Coś przyblokowało i po chwili na trawę wyskoczył niemały karaś. - Ej! One chyba dzisiaj biorą na spinning. Trzeba pewnie trochę poruszać zestawem. Zanim zdążyłem zarzucić wędkę Jurek poruszył spławikiem góra dół. Chwila i na trawie wylądował całkiem pokaźny karaś. To chyba metoda na dziś. Zrobiłem to samo i na rezultat długo czekać nie musiałem. W niecałe pół godziny siatka zrobiła się pękata od karasi. Najmniejszy miał ponad 25 cm, największy około 35cm. I jak tu nie wierzyć kukułce? Chłodna jesienna bryza wyrwała mnie z zadumy. Blade słoneczko coraz szybciej wydłużało cienie drzew na ciemnej wodzie. ...To październik, minął wrzesień. Już listopad licho niesie... Zaszumiało gdzieś wśród kolorowych liści. Czas powrotu... Wiesław Furmański (wifer)
  17. PSW

    PORA NA PORA

    Artykuł opublikowany: 10-03-2008, autor @wifer Por – dość niepozorna rzeczka na Zamojszczyźnie, nad którą wielu przeżyło niezapomniane chwile. Zimą nigdy nie zamarza, latem toczy zimne wody. Prędzej czy później każdy wędkarz tam zawita zwabiony doniesieniami o rekordowych potokowcach. Na mnie też przyszła pora na Pora, szkoda jednak że trochę za późno, a może za wcześnie? - No co jedziemy? Usłyszałem głos Morycza w komórce. Świat za oknem wyglądał jak przez mętne szkła okularów. Szaro biała jednolita powłoka chmur nie dawała nadziei na choćby jeden promyk słońca w ciągu dnia. - A jak z pogodą, nie pęknie? - Powinna wytrzymać, czekam za pół godziny przy aucie. Usłyszałem w odpowiedzi. Niech będzie. Kawa do termosu i coś słodkiego na resztę dnia. Dyżurne pudełko z całym moim dobytkiem wędkarskim wpadło do plecaka. Pomny wczorajszego okoniowania na wszelki wypadek ubrałem się nieco cieplej. - To gdzie właściwie jedziemy? Spytałem, powoli dochodząc do siebie po ciężkiej nocy. - Na Pora, bierz mapę i pilotuj. No… jak ja popilotuję to na pewno dojedziemy najkrótszą drogą, pomyślałem i zacząłem przeszukiwać atlas. Najpierw na Biłgoraj, potem na prawo do Zwierzyńca i na lewo do Szczebrzeszyna. Z tamtąd jeszcze parenaście kilometrów na północ. Szczęście że Leszko zna trasę lepiej jak ja na Ożannę. Droga szybciutko umykała za oknami samochodu. Ukradkiem zerkałem na prędkościomierz. Wskazówka mało kiedy pokazywała wartość niżej stu. Szosa jak z przed 20 lat, ale przy tej prędkości wydawała się gładziutka. Ograniczenie do 60 śmignęło i niebawem minęliśmy ostatnie zabudowania Zwierzyńca. - To ile zaoszczędziliśmy na mandatach? - Jakieś 6 punktów i 300 zł… na razie. No to wycieczka już się zwróciła z nawiązką. Zaraz za Szczebrzeszynem wjechaliśmy w przepiękną aleję starych brzóz. Obrazek jak z bajki. Szkoda że fotka nie potrafi przekazać tego co czuje dusza w takich chwilach. Jeszcze kawałek i stanęliśmy na mostku. Trzeba tylko gdzieś bezpiecznie zaparkować i na pstrągi. W wyobraźni już czułem czterdziestaka wyginającego kija. Ty na lewo ja na prawo, zakomenderował Leszek. Ok. może być na lewo. Lubię wędrować w górę. Wyszedłem na mostek i spojrzałem na rzekę. Brzegi proste jak od linijki. Czyżby to robota tych samych geniuszy co projektowali naszą Florydę? Przydała by się tu para bobrów. Tylko co by tu mogły podgryzać jak drzew i tak za mało, a w dodatku zaatakowane przez jemiołę od której gałęzie aż się uginały. Dziwna to rzeczka ten słynny Por. Brzegi uregulowane. Z mostu wygląda jak kanał. Co kilkadziesiąt metrów wpadające rowki melioracyjne z pól lub od strony zabudowań nie robią również najlepszego wrażenia. Przejrzystość wody podobna jak na Sanie, ciąg jakby nawet mniejszy. Nijak ten ciek mi nie pasował do obrazu wody górskiej. Z mieszanymi uczuciami założyłem woblerka. Między czasie podjechało jeszcze jedno auto z którego wyskoczyło dwóch wędkarzy. Powtórzyli nasz manewr z przed paru minut. Jeden dziarskim krokiem pomaszerował w dół, drugi w górę rzeki. No to mam konkurenta. Będzie się choć komu przyglądnąć bo od razu stwierdziłem że gość wie po co przyjechał. Po kilkudziesięciu metrach marszu ostrożnie podszedł niemal na kolanach do brzegu z nad którego ledwo wystającą szczytówką nad wodę rzucił przynętą. Raz drugi trzeci i... nic. Czas żebym i ja spróbował zmierzyć się ze sławnymi czterdziestakami z Pora. Taktyka prosta. Pół godziny marszu w górę a w drodze powrotnej obrzucanie każdego ciekawszego miejsca. W marszu zerkałem w stronę wody szukając jakiegoś zakola czy załamania brzegu. Niestety. Od czasu do czasu tylko jakieś zwalone drzewo dawało nadzieję na stanowisko ryby. Po kilkudziesięciu minutach doszedłem do czegoś co przypominało mini elektrownię. Za zaporą zobaczyłem jakąś tabliczkę na drzewie. Skoro tablica nad wodą to nic tylko zakaz pomyślałem. Podszedłem jednak bliżej żeby zaznajomić się ze szczegółami. Od tego miejsca obrałem kurs powrotny. Jeden, drugi, trzeci rzut. Bez najmniejszej reakcji ze strony stworzeń wodnych. Zszedłem więc kilkadziesiąt metrów niżej i ponawiam próby. Kątem oka zauważyłem auto koło tamy. Wyskoczyło z niego dwóch gości i po chwili znaleźli się za moimi plecami. - Dzień dobry SSR Okręg Zamość, proszę okazać kartę wędkarską i rejestr połowu. - Na razie nie było jeszcze co zarejestrować, ale skoro trzeba to proszę. - Ooo okręg rzeszowski. A wie pan że z tej wody nie wolno panu zabierać ryby? - Nie ma obawy, ja ryb wodzie nie zabieram. Przynajmniej przez pierwsze pół roku, odpowiedziałem. Z dalszej rozmowy dowiedziałem się, że od tego miejsca aż do Nielisza to woda uznana za nizinną, ale nie wolno zabierać ryb łososiowatych, natomiast od tamy w górę to woda górska, gdzie można stosować jedynie haki bezzadziorowe a każda wyciągnięta rybka musi wrócić do wody. No to teraz już wiem dlaczego takie tu pustki. Po dalszej wymianie uprzejmości wręczono mi jeszcze zamojski rejestr połowów, bo tylko taki tu obowiązuje. Po następnych kilkudziesięciu metrach w dół, po drugiej stronie zauważyłem znajomego przyczajonego wędkarza. Parę rzutów i słyszę plusk. Coś ma. Krótka chwila walki i w podbieraku ląduje niewielki pstrąg. Daleko mu jeszcze do czterdziestu więc szybko wraca do wody. W kieszeni czuję że komórka dostała konwulsji. - No co tam u ciebie? - Na razie tylko towarzysko. Zdałem Leszkowi relację ze spotkania z zamojskimi stróżami prawa wędkarskiego. - Poza tym z tego co się dowiedziałem, woblerki ani obrotówki tu już nie skutkują. Jeżeli cokolwiek tu bierze to tylko na pierze. A jak u ciebie? - Dwa małe szczupaczki. Jedziemy na Wieprza. Może tam coś się trafi. Wieprz, to już zupełnie inna bajka. Woda klarowna, co parę kroków ciemne dołki pod podmytymi konarami drzew. Brzegi zakrzaczone ale im bliżej zabudowań tym więcej śmieci. Nad samą rzeką co paredziesiąt metrów samochód. Wzdłuż brzegów spacerują wędkarze szukając jakiegoś wolnego dołka. Jeszcze dobrze nie znalazłem dogodnego miejsca a przy mnie znowu melduje się kontrola. Ci sami panowie. Rozpoznali mnie i nie zawracali ponownie głowy. To się nazywa mobilność straży. A mieli co robić bo cała niedzielna brać zawitała nad Wieprza. Skoro z Pora nie można zabierać rybek to hajda na Wieprza bo nie wiadomo czy i tam czegoś podobnego nie wymyślą. W końcu No Kill zaczyna działać i u nas. Jeszcze chwila a wędkarz z rybą w plecaku będzie postrzegany jak barbarzyńca. Sam już nie wiem co o tym myśleć. Czy zawsze musimy popadać w skrajności? Wróciliśmy z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony wycieczka pouczająca ale z drugiej pozostał jakiś niedosyt. Wieczorem zaglądnąłem na stronę okręgu zamojskiego, żeby bliżej zapoznać się z tematem Pora. Poczytajcie bo warto . Wiesław Furmański (wifer)
  18. PSW

    PIERWSZY RAZ NAD WISŁĄ

    Artykuł opublikowany: 10-11-2008, autor: @Siksa Na początku września wybraliśmy się z kolegą Rafałem po raz pierwszy nad Wisłę. Wyjazd planowaliśmy już od zeszłego roku. Niestety moja choroba oraz późniejsze problemy z zakupem samochodu spowodowały przełożenie terminu wypadu. Na szczęście nic tym razem nie stanęło nam na przeszkodzie. Po godzinnej jeździe nad wodą zameldowaliśmy się ok. 6 rano. Wybraliśmy odcinek w okolicach Baranowa Sandomierskiego przy przeprawie promowej. Wisła w tym rejonie nie jest szeroka ani zbyt ciekawa. Wszędzie piasek, jedynie opaska po naszej stronie i kilka główek rokowały jakieś nadzieje. Jednak postanowiliśmy spróbować. Szybko napompowaliśmy ponton oraz zmontowaliśmy zestawy. Pogoda nas nie rozpieszczała, wiał mocny i zimny wiatr a na dodatek kropiło. Po kilku godzinach wędkowania naszym łupem padły dwa okonki i trzydziestocentymetrowy kleń. Postanowiliśmy zrobić przerwę na kiełbasę. Przed wiatrem ochroniła nas wysoka główka, na której rozbiliśmy obóz. Po posileniu się, postanowiliśmy zmienić odcinek rzeki. Wybraliśmy okolice Tarnobrzega. Ten odcinek zdecydowanie bardziej się nam spodobał. Woda większa, ciekawsze główki, piękna opaska i pełno zwarów świadczących o podwodnych przeszkodach. Nawet pogoda zdecydowanie się poprawiła. Po ponownym zmontowaniu zastawów szybko udaliśmy się nad wodę. Tym razem wędkowaliśmy z brzegu. Na początku próbowaliśmy z gumami licząc na sandacza, jednak szybko nam to przeszło i założyliśmy małe woblerki. Po chwili cieszyliśmy się pierwszymi kleniami i okoniami. Po godzinie wędkowania znaleźliśmy piękną oderwaną od brzegu opaskę. Ja postanowiłem obłowić ją z wody, tym samym testując nowe wodery. Rafał niestety musiał zostać na brzegu, ponieważ swoje zostawił w domu. Już w pierwszych rzutach złapałem kilka wyrośniętych kleni. Rafał z brzegu nie pozostawał mi dłużny i łapał na przemian okonie z kleniami, okraszając je jaziem i pięknie zbudowanym szczupakiem. Po obłowieniu opaski postanowiliśmy pójść dalej w dół rzeki. Co kilkadziesiąt metrów naszym oczom ukazywały się coraz piękniejsze miejscówki. Rafał już z pierwszej złapał małego sandacza co nas bardzo ucieszyło, gdyż w Rzeszowie spotkanie z sandaczem graniczy z cudem. Rozradowany tym faktem zaczął jigować co zakończyło się znacznym uszczupleniem stanu gum w pudełku. Na następnej skusił małego bolenia, co skłoniło mnie do dokładniejszego obławiania swych miejsc. Przyniosło to szybkie efekty w postaci ponad czterdziestocentymetrowego klenia. Czas szybko mijał i zaczął zapadać zmrok. Postanowiliśmy wrócić na wcześniejszą opaskę i spróbować sił z wieczornymi kleniami. Po kilkunastu rzutach moim łupem padł kolejny czterdziestak. Rafał nie bacząc na brak woderów postanowił podwinąć spodnie i do mnie dołączyć. Od tej chwili obławialiśmy opaskę we dwóch. W pewnym momencie klenie przestały brać. Rafał skwitował to tym, że klenie znikają przed nocą aby powrócić już w ciemnościach. Braku ich nie odczuliśmy, ponieważ zaraz zaczęły skubać sandacze. Wielkie nie były, ale widok nawet malutkiego sandaczyka nas cieszy. Zdołaliśmy wyciągnąć cztery i dwa nam spadły w tym mnie ok. 60 cm. Rafał zdecydował przesunąć się na sam początek opaski, a ja poszedłem w dół do miejsca, w którym mogłem wejść w woderach. Na agrafce zadyndał 8 cm Gloog Nike, ponoć sandaczowy killer. Oddałem wyżyłowany rzut na sam koniec opaski i po dwóch ruchach korbką poczułem mocne uderzenie. Energicznie zaciąłem, momentalnie czując duży opór. Ryba spokojnie trzymała się dna, dając się pompować. Kilkakrotnie próbowała uciec na środek rzeki. Po ok. 3 minutach zaczęła kołować przy powierzchni. Byliśmy przekonani, że to ładny sandacz, ale w momencie zetknięcia z powierzchnią nie biła ogonem o powierzchnię, a kręciła esy. Rafał rzucił, że to sum a mi serce mocniej zabiło bo byłby to mój pierwszy sum na spinning. Gdy ryba była już pod nogami, naszym oczom ukazał się grubo ponad 50 cm kleń. Ryby nie mierzyłem, a tylko przyłożyłem do dolnika aby na brzegu orientacyjnie wiedzieć ile mierzył. Okazało się, że kleń miał dokładnie 54 cm. Radości było co niemiara. Na pierwszym wypadzie odkryliśmy wspaniałe miejsce na grube klenie oraz przyzwoite sandacze. Wędkowanie skończyliśmy przed 21. I tu zaczęły się kłopoty. Nikt z nas nie przypuszczał, że nad wodą zostaniemy do nocy i nie zabrał latarki. Po wyjściu na brzeg nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Otaczał nas nieprzenikniony gąszcz pokrzyw i innych krzaków. W dzień była tu jeszcze ścieżka, ale widocznie ktoś ją po zapadnięciu zmroku przeniósł Postanowiliśmy wrócić do wody i przybrzeżną opaską wrócić do auta. Chodzenie po opasce nawet w dzień nie jest takie przyjemne a co dopiero w nocy. Świecąc telefonami komórkowymi jakoś udało nam się przedostać w okolice auta. Jak to bywa na końcu czekała nas najtrudniejsza przeszkoda. Musieliśmy w zupełnych ciemnościach pokonać jeszcze kaczy dołek. W dzień pokonaliśmy go wypłycniem, w nocy jakoś głębiej było, ale daliśmy radę. Szczęśliwi, postanowiliśmy wrócić tu za tydzień. Niestety powódź jaka przeszła Wisłą uniemożliwiała nam kolejny wypad. Dopiero z początkiem października woda w miarę opadła i umożliwiała wędkowanie, choć do poprzedniego stanu było jej daleko. Już na samym początku okazało się, że nasza opaska znajduje się pod półtorametrową warstwą piasku. Postanowiliśmy na nią wejść chodź piasek jeszcze mocno sypał, a wiadomo co to znaczy. Po przejściu kilkudziesięciu metrów wody zanotowaliśmy jedno kleniowe branie oraz wyholowaliśmy małego sandaczyka. Przez cały dzień złapaliśmy kilkanaście ryb, ale żadna z nich nie jest warta wzmianki. Aktualnie nie pozostaje mi nic, tylko czekać na wiosnę. Siksa
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

W dniu 25 maja 2018 roku weszło w życie Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r - RODO. Abyś mógł korzystać z portalu Podkarpacki Serwis Wędkarski potrzebujemy Twojej zgody na przetwarzanie danych osobowych oraz danych zapisanych w plikach cookies. Proszę o zapoznanie się z Polityką prywatności.