PSW Posted July 18, 2018 Share Posted July 18, 2018 Artykuł opublikowany 17-01-2010, autor: @ZDZISŁAW CZEKAŁA Sobotnie majowe późne popołudnie, coś około godziny siedemnastej, dojeżdżamy w końcu na wodę. San lekko podbrudzony i troszeczkę podniesiony, jak dla mnie to dobrze, pstrągi powinny być mniej ostrożne i bardziej ochoczo atakować przynęty. Montuję moją dziesięcio-stopową armatę na grube pstrągi, linka intermedium w szóstej klasie, przypon zero dwadzieścia pięć i żadnych eksperymentów w ten wyjazd, solidny sprzęt na mam nadzieję solidne waleczne ryby. Jest już dobrze po siedemnastej, sprzęt zmontowany, wędkarz ubrany, można zaczynać. Idę w górę rzeki, zaczynam od progu poniżej „Jamy Głowacicowej”, streamery gotowe do akcji, może to niezbyt właściwa przynęta na wieczorową porę, ale przy takiej „streamerowej” wodzie nie mam ochoty na mielenie nimfami, może jednak coś dużego skoczy do moich streamerków. Podaję streamerki maksymalnie pod brzeg i powoli od czasu do czasu lekko przyśpieszając ściągam przynęty. Po kilku rzutach jest pierwsze pobicie, ale tak szybkie i delikatne, że ryba się nie wpina, nic nie szkodzi po chwili jest pierwszy trzydziestaczek, wygląda na to, że powinno być dobrze. Cały czas powoli schodzę z nurtem rzeki i dokładnie obławiam jak największe jej partie, przynosi to efekt w postaci kilku małych pstrążków i jednego czterdziesto-centymetrowego pięknie ubarwionego „kropka”. W końcu dochodzę do pierwszego bardzo głębokiego dołka, podaję bardzo dokładnie streamery pod zwisające konary, kilka krótkich pociągnięć linki i czuję tępe przytrzymanie, zacinam z ręki i ... czuję jak streamer nie wpinając się zostaje wyrwany z pyska a w miejscu brania rozdrażniona bestia wzbija ogromną fontannę wody. Trudno, nie ma tego złego co by nie wyszło na dobre, przynajmniej jeden zlokalizowany na jutrzejsze łowienie. W dalszym ciągu schodzę coraz niżej w dół rzeki, w dalszym ciągu obławiam przybrzeżne dołki i zakola, ulubione kryjówki dużych pstrągów, kontynuując łowienie streamerami, udaje mi się złowić jeszcze kilka maluszków, może dwa, trzy ledwo trzydziestaki. Brania powoli ustają, pochmurna pogoda, zachodni wysoki brzeg z dużą ilością drzew i krzaków i niestety już późna pora powodują, że w wodzie zapadają atramentowe ciemności powodujące że prowadzona głęboko ciemna przynęta staje się prawie niewidoczna i choć na powierzchni raz za razem ryby zbierają owady ja nie decyduję się na zmianę przynęty, większość zbiórek wygląda na lipienia a to jeszcze nie jego pora. Robi się coraz ciemniej, kończę wędkowanie, szybko schodzę do obozowiska, żona zdążyła już rozpalić ogień, zaparzyć kawę, przygotować częściowo kolację a ja jeszcze muszę donieść kilka większych polan do podtrzymania ogniska. Zasiadamy do kolacji, która nad brzegiem cicho szemrzącej rzeki u schyłku kończącego się dnia smakuje wyborniej niż rarytasy całego świata. Powoli zapadają coraz większe ciemności, rozświetlane tylko chybotliwym migotanie dogasającego ogniska to nieomylny znak, że czas na spoczynek, rano wczesna pobudka. Niedziela bardzo wczesna poranna godzina, instynktownie budzę się ze snu, czas wstawać, czas na łowy. Świat jest jednak piękny, poranna mgła zasnuwa rzekę i okoliczne wzgórza, nad horyzontem powoli zza gór przebija się poranne słońce, szum rzeki, śpiew ptaków i skaczące pstrągi. Szybka bo szkoda czasu poranna toaleta w zimnych nurtach Sanu, mocna kawa, powoli montuję zestaw, dzisiaj również bardzo solidn sprzęt, tylko niestety woda opasła i ze streamerków nici, będę musiał łowić daleką nimfą na pływającej lince. Gotowy przeprawiam się na drugą stronę rzeki, wydeptaną przez zwierzęta i wędkarzy ścieżką maszeruję w górę Sanu, dzisiaj zacznę łowienie od „Jamy Głowacicowej”. Rozpoczynam łowienie przygotowanym za w czasu zestawem, na muszkę kierunkową mam zawiązaną zwykłą bażantową brązkę ze złotą główką, a na skoczka jasną zieloną plecionkę. Rozpoczynam łowienie od samego początku „jamy”, podaję przynęty w górę na długiej lince i sprowadzam na siebie, po kilku rzutach branie, zacięcie i... wygląda mi to na dużego lipienia, tak nie mylę się, po chwili w podbieraku ląduję piękny „kardynał” a w pół godziny łowię jeszcze trzy bardzo duże lipienie i ani jednego, nawet najmniejszego, pstrąga. Wszystkie ryby złowiłem na brązkę, więc niestety to nie ta przynęta, nie dość, że lipienie mają jeszcze czas, to nie biorą na nią pstrągi. Więc… zmiana kompletu nimf, na skoczka tym razem zawiązuję kiełża rudo-beżowego a na kierunkową imitację larwy jętki z tułowiem z bażanta, pakunkiem w kolorze czerwonego wina i z perłową pochewką. Brania lipieni ustają, to dobrze, ale i brań pstrążków brak, obławiam jamę” bez najmniejszego efektu, postanawiam zmienić sposób prowadzenia nimf, teraz podaję je w poprzek rzeki lekko skosem w górę, tworzę mały żagielek, cały czas kontrolując zestaw sprowadzam nimfy z nurtem w końcowej fazie spływu lekko przytrzymując, co powoduje wypływanie przynęt, jednocześnie zaczynam schodzić w dół rzeki. Zaczyna to przynosić efekty, zapinam kilka maluchów, kilka brań bez kontaktu, wreszcie coś większego, nie jest to wielki kaban, ale kropek powyżej czterdziestu szalonych Sanowych centymetrów, które też ładnie dają popalić na szybszej wodzie. Sukcesywnie schodząc w dół, obławiam nimfami wloty, dołki, przyśpieszenia, dokładnie penetruję kryjówki za dużymi kamieniami, od czasu do czasu zapinam jakiegoś kropka w większości do trzydziestu centymetrów, trafiają się i ze dwa powyżej, ale… generalnie pucha, żadna rewelacja. W końcu dochodzę do głębokiego dołka pod prawym brzegiem rzeki, dokładnie i systematycznie go obławiam, ale bez najmniejszego efektu, bankowe miejsce i nic, czyżby pstrągi dzisiaj nie żerowały a może nie te przynęty a może… próbuję prowadzić nimfy na różne sposoby i nic nic nic, może na smużącą, pozwalam nimfą spłynąć na samą końcówkę głęboczka, gdzie woda mocno przyśpiesza, zdecydowanie przytrzymując przynęty, prawie na samym końcu, niemal na wyprostowanej lince, delikatne trącenie, zacinam z czuciem i eksplozja wody, niczym zastrzyk adrenaliny, wprawia moje serce w gwałtowne łopotanie, przyśpiesza oddech i wyostrza zmysły, wędką wstrząsają gwałtowne szarpnięcia a potok młynkuje z siłą walca, kilka razy wyskakuje metrową świecą ponad lustro wody wstrząsając łbem próbując pozbyć się przynęty. Po kilku, kilkunastu minutach powoli, bardzo powoli się coraz bardziej uspokaja i tylko ekstremalnie wygięta muchówka, mocne odjazdy pstrąga świadczą o wielkiej mocy drzemiącej na drugim końcu wędki, jeszcze kilka gwałtownych odjazdów, kilka mocnych szarpnięć i po kilkudziesieciu minutach walki, piękny ponad piędziesięcio-centymetrowy potok ląduje w podbieraku. Jeszcze tylko chwila na uwolnienie ryby od natrętnego kiełża, jeszcze chwila na posmakowanie zwycięstwa, jeszcze chwla na rozluźnienie lekko bolącej ręki i szukamy następnego pstrąga, następnego godnego „przeciwnika”. Kontynuuje łowienie pod brzeg w dalszym ciągu nimfa na długiej lince, ale znowu jakoś bez większego efektu, jakiś maluszek, jakieś skubnięcie, nic konkretnego, nic obiecującego. Zaczynam schodzić coraz szybciej w kierunku biwaku, czas na przegryzienie czegoś co nie co, jeszcze tylko ostatni niepozorny dołek, omijany przez większość wędkarzy, jeszcze kilka dalekich rzutów i… wykładam nimfy w górę, pod wiszące gałęzie, tak aby spływające nimfy wpłynęły do tej małej jamki, ledwo zdążyłem wyprostować linkę, ledwo ułożyłem naprężyć zestaw, potężne szarpnięcie nieomal wyrwało mi wędkę z ręki, zdążyłem tylko przytrzymać linkę i lekko zaciąć, ale to wystarczyło, by potężny, około sześdziesięcio centymetrowy kaban wystrzelił z rzeki w powietrze jak wypuszczony z procy, prawie zaczepiając o konary drzew zwisające nad wodą, po czym ryba zaczyna pruć pod prąd z mocą potężnej lokomotywy, co i raz wyrzucając w powietrze gejzery wzburzonej wody. Po wyciągnięciu całej linku i kliku metrów podkładu, udaje mi się ją zatrzymać, przez chwilę siłujemy się z kropkiem, gdy nagle potok zmienia kierunek ucieczki i zaczyna ostro spływać w moją stronę, ledwo, ledwo, wybierając w szaleńczym tempie luzującą się linkę udaje mi się utrzymać kontakt z kolosem, w końcu ryba odbija na środek rzeki gdzie próbuje kilka razy mocnych zdecydowanych odjazdów, na szczęście otwarta woda pozwala mi kontrolować poczynania pstrąga. Po kilku minutach ryba czując bezcelowość swoich zabiegów zmienia taktykę i wraca pod brzeg próbując wbić się pod korzenie nadbrzeżnych drzew i krzewów, na na moje szczęście jest już osłabiona i udaje mi się ją nie dopuścić do zbawiennej kryjówki, i zatrzymać za każdym razem, kiedy kierowała się do brzegu. Zaczynam podprowadzać ją coraz bardziej zdecydowanie bliżej siebie, jeszcze kilka, kilkumetrowych odjazdów, kilka mocnych szarpnięć i pięknie wybarwiony potokowiec, po blisko trzydziestu minutach walki ląduje w rozbryzgach wody w podbieraku. Szybkie zdjęcie w wodzie i kropek niemal wyrywa mi się z ręki, szybko odpływając w nurt rzeki a ja robię sobie przerwę, na kawę, na małą przekąskę, na chwilowy a zasłużony odpoczynek bo ręka jednak trochę boli po holu takich klocków. Popijając niesamowicie smaczną kawkę, obserwuję rzekę, skaczące pstrążki, oczka na wodzie, latające owady i zastanawiam się co dalej, jak, gdzie i na co, postanawiam jeszcze raz podejść w górę na „Jamę Głowacicową”, wiem, że tam padły dwa tygodnie temu cztery duże potoki, może i mi się poszczęści. Komu w drogę temu... ponownie przeprawiam się na drugi brzeg rzeki, woda oczyściła się już całkowicie i jeszcze troszkę opadła, ruszam drogą w górę, dochodzę na wysokość „Jamy głowacicowej”, okazuje się, że nie jestem sam, na szczęście wędkarze brodzą powyżej „jamy” bardziej na przeciwnym brzegu, a i jeden z nich to znajomy, więc po wzajemnych pozdrowieniach, po kilku zdaniach przyjaznej konwersacji, po wymianie istotnych informacji zaczynam obławiać jamę, nimfy podaję w górę nurtu na średniej długości lince, kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt rzutów i najmniejszego brania, zmieniam nimfy, w czystej i niższej wodzie może już kiełżyk nie być zabierany przez nurt i ryba na nim już nie żeruje, teraz wiążę jako kierunkową „zajączka” ze złotą główką, a na skoczka małą cienką brązkę z kremowym kołnierzykiem i z malutką złotą główką. Powoli schodzę w dół rzeki, kilka nie zaciętych puknięć, jeden spad i totalna cisza, czy to próg, czy dołek, czy kamień, czy podaję nimfy w górę, czy w poprzek, czy w dół, efekt ten sam, zerowy. Przeszedłem już ze sto pięćdziesiąt metrów rzeki i w zasadzie zero, dochodzę do starego, zwalonego drzewa, poniżej którego zaczyna się lekko pogłębiać i zwalniać prąd rzeki, postanawiam zmienić nimfy, teraz na kierunkowej przywiązana jest jasno zielona plecionka z brązowym kołnierzykiem i srebrną główką, a na skoczku klasyczna bażantowa brązka z pomarańczowym kołnierzykiem i ze złotą główką. Podaję nowy zestaw lekko pod wystający konar drzewa i sprowadzam naturalnie w dół na lekkim „żagielku”, w połowie spływu zdecydowane przytrzymanie, zacięcie i na kiju czuć duży opór, ryba zdecydowanie szamocze się na wędce mącąc spokój na sennej rzece, szybko schodzi jednak w pobliże dna i tam dalej walczy zawzięcie, kilka razy odchodzi wyciągając za każdym razem po kilka metrów linki, od czasu do czasu poprawiając młynkiem. Na szczęście dużo spokojniejsza i wolniejsza woda powoduje, że ryba nie mogąc wykorzystać mocy nurtu, musi dać więcej z siebie i dzięki temu szybciej się zmęczyła. Po kilkunastu minutach, dużo spokojniejszej, walki, niż z poprzednimi potokiem, następny ponad pięćdziesięcio-centymetrowy kaban ląduje w podbieraku. Jest około czternastej, czternastej trzydzieści, znikły chmury, z nieba leje się żar, robi się niesamowicie gorąco, odpuszczam dalsze łowienie i schodzę szybko do auta, ubieram się dużo lżej, uzbrajam lżejszą wędkę dla małżonki, która katuje się na ciężką wędkę, niestety bez szczególnych efektów, w między czasie z góry schodzi p. Marcin, a bliski znajomy, Krzysztof dojeżdża autem, więc siedzimy, komplementujemy otoczenie, pijemy kawkę, odpoczywamy, i gawędzimy, oczywiście o rybach, o „rybakach”, o okazach i o wędkowaniu, czas powoli upływa w miłej atmosferze, a czas ucieka, więc pora wracać do łowienia, na „wieczorną” turę miałem zejść poniżej obozowiska, ale Krzysiu, jak to Krzysiu nie uwierzył mi, że takie kabany stoją powyżej „Eldorado” w takiej wolnej wodzie, więc idziemy znowu do góry, może coś się jeszcze miłego przytrafi. Znowu ta sam woda, i to jednego dnia co zrobić, rozpoczynamy łowienie od progu poniżej „Jamy Głowacicowej”, według, życzenia Krzysztofa schodzę pierwszy, na lince dalej nimfy, po prawdzie jest już dość późno, pora raczej nie na pstrąga, ale coś trzeba robić, a lipienia jeszcze nie wolno łowić. Powoli schodzimy w dół Krzysztof zapina klika niedużych pstrągów, ja przez dłuższy czas nie mam brania, nagle na wypłyceniu szarpnięcie, przycinam, kocioł w wodzie, kilka gwałtownych młynków i pstrąg odpada z wędki, ten wygrał potyczkę, zostawiając mnie z walącym sercem w butach. Schodzę powoli niżej, obławiam dokładnie najgłębsza jamę na tym odcinku, ustawiam się tak aby podać nimfy jak najbliżej brzegu, a nie jest to łatwe bo dość gęsto rosną tam drzewa i zwisające gałęzie bardzo przeszkadzają, osłaniając wręcz kryjówkę dużych pstrągów . Udaje mi się znaleźć małą przerwę wśród gałęzi i choć świecące prosto w oczy słońce dość znacznie utrudnia ocenę dystansu, to przy odrobinie szczęścia udaje mi się podać nimfy idealnie, linka układa się niemal równiutko, dzięki czemu udaje mi się zareagować instynktownie na branie, które nastąpiło prawie natychmiast po wpadnięciu nimf do wody. Znowu duży pstrąg, znowu znajome, tępe targnięcia wyrywające wędkę z ręki, znowu mocne zdecydowane odjazdy, staram się odciągnąć rybę od kryjówki, ale ryba nie daje się wyholować z dołka, na każde moje wybranie kilku metrów linki, odpowiada odjazdem z powrotem do swojej jamy, ja do siebie a potok do siebie, zmuszony zmieniam taktykę nie forsuję mocnego holu, ale delikatnie powolutku odciągam potoka od brzegu, manewr ten udaje się wyśmienicie, „uśpiony” nawet nie zauważa jak znajduje się na otwartej wodzie, by po kilku chwilach, kilku odjazdach, kilku ucieczkach od podbieraka, w końcu skapitulować. Zaskoczony Krzysztof robi szybko zdjęcie i piękny Sanowy pięćdziesiątak wraca do wody, a ja zmęczony, ale bardzo, bardzo szczęśliwy, wracam powoli do auta, niestety czas kończyć, czas na powrót, czas na... Dzień piękny i udany, rzeka ponownie wynagrodziła pięknymi i dorodnymi okazami ryb, dziękuję. Czas wracać do domu, do codzienności, za tydzień wrócę może w inne miejsce, może będą inne, piękne ryby, może … czas pokaże. Zdzisław Czekała Link to comment Share on other sites More sharing options...
Recommended Posts
Create an account or sign in to comment
You need to be a member in order to leave a comment
Create an account
Sign up for a new account in our community. It's easy!
Register a new accountSign in
Already have an account? Sign in here.
Sign In Now