Marku, taki żart z mojej strony, mam niestety podobne doświadczenia jak Ty. Mój problem ze sztucznym tarłem - niech by ono sobie było, jak najbardziej, niekiedy jest potrzebne - polega na kilku fundamentalnych paradoksach.
Po pierwsze odłowy tarlaków i ich przewożenie do ośrodków. Tak jakby nie dało się tego zrobić nad wodą? Tu nie mam wiedzy praktycznej, niech się wypowie ktoś biegły w tej kwestii, ale czy tego nie dałoby się w zasadzie zrobić "od ręki", wypuszczając zaraz potem rybę z powrotem? Wszak tu po prostu do zapłodnienia dochodzi mechanicznie przy dodatkowej ingerencji człowieka.
Po drugie skala. Ile tych tarlaków jest potrzebnych? Ja niestety nie byłem nigdy obecny przy odłowach - mieliśmy być jak koło PZW informowani o takich akcjach (zarówno o odłowach jak i późniejszym wypuszczaniu ryb), nigdy informacja nie dotarła. O ilości odłowionych ryb mogę wnioskować albo po relacjach kolegów - niechby przesadzali - albo z późniejszych kontaktów z rybami nad wodą.
Po trzecie sama kwestia pozyskiwanych gatunków. Tu ziemia do Okręgu Rzeszów, macie problem... odławiać i zarybiać kleniem?! Wisłokę?! To kiedyś tego klenia brakowało? Pomijam wybijanie tych ładniejszych na łatwo dostępnych odcinkach, ale naprawdę mocno się zastanawiam nad tym kto wpadł na ten genialny pomysł. Nie mam absolutnie nic przeciwko kleniowi, niech go będzie jak najwięcej. Ale skoro już sztuczne tarło miałoby być zasadne, to raczej w przypadkach ryb których populacja jest poważnie nadszarpnięta, np. ze względu na brak tarlisk, warunki hydrologiczne (np. nagłe obniżenie albo przybór wody już po złożeniu ikry) itp. Na Wisłoce obecnie taką wymagającą uwagi rybą jest np. miętus czy sandacz. Ale nie na litość kleń, który zawsze królował na tej wodzie. W kontekście alarmu @Sasanek - nie znam miejsc docelowych gdzie trafić ma ten przyszły narybek świnki, ale akurat ani na Wisłoku, ani na Wisłoce sytuacja świnki raczej nie jest alarmująca (choć uczciwie dodam, że znam ją wybiórczo z fragmentów rzek które odwiedzam).
Po czwarte i najważniejsze - przekonanie o tym, że sztuczne tarło jest niezbędne, najkorzystniejsze, najbardziej produktywne - co sądząc po rozmachu niektórych działań uchodzi w kręgach uprawiających tzw. "gospodarkę rybacką" za coś oczywistego i niepodważalnego. O podważalności zalet tego typu praktyk zostało napisane co nieco już w postach powyżej. Kwestia jest tego typu, że tu jednym rzutem na taśmę, jednym wrzuceniem worka z narybkiem do wody na łeb, na szyję chce się załatać ziejącą pustką dziurę.
Tu mała dygresja - znam kilka zbiorników nieużytkowanych przez PZW. Grabionych jak się tylko da. Wędkami, siatami, czym kto tam z miejscowych dysponuje. A ryba jest. Nie, żadne eldorado, ale i tak lepiej niż na większości związkowych, zarybianych łowisk. Jak to się dzieje? Okazuje się, że czasem zostawiając wodę samą sobie robi się lepiej niż pomagając jej "na siłę".
I żeby ten post nie był w swojej krytyce jedynie jałowy, to powiem, że przecież jest wiele działań banalnie prostych w porównaniu do odławiania, inkubowania ikry i chowu narybku, którymi to działaniami można skutecznie pomagać rybom. Skutecznie, albo i skuteczniej niż obecnie, na co z resztą wiele wskazuje. Budowa sztucznych tarlisk, pilnowanie tarlisk, ruchome okresy ochronne, widełkowe wymiary ochronne, tworzenie odcinków no-kill lub tzw. mateczników całkowicie wyłączonych z wędkowania, walka z kłusownictwem - jest w czym wybierać.