Skocz do zawartości

Ranking

Popularna zawartość

Wyświetla najczęściej polubioną zawartość w 01/27/22 uwzględniając wszystkie działy

  1. Artykuł opublikowany 18-03-2011, autor: @rapala W pierwszej części przedstawiłem, sprawy organizacyjne oraz kilka aspektów przygotowań do naszej wyprawy. W drugiej części zajmiemy się zorganizowaniem naszego obozowiska, kilkoma zagadnieniami związanymi ze samym przebywaniem nad wodą, bezpieczeństwem oraz dobrym wykorzystaniem wolnego czasu, jaki mamy do dyspozycji. Nad wodą... Odpowiedni wybór miejsca,nazbieranie suchego drewna na ognisko i rozbicie namiotu to są pierwsze czynności jakie powinniśmy wykonać, po przybyciu nad wodę. Nie podlega dyskusji, że dla nas wędkarzy, pierwszoplanowym aspektem wyboru miejsca biwakowania, będzie bliskie sąsiedztwo łowiska na którym mamy zamiar wędkować. Istotnym elementem jest również fakt posiadania samochodu i możliwość zaparkowania nim, jak najbliżej naszego stanowiska wędkarskiego. Jednak nie zawsze będzie taka możliwość. Co zatem zrobić? Najrozsądniejszym wyjściem z takiej sytuacji, będzie wyładunek całego ekwipunku i odstawienie naszego samochodu na parking strzeżony albo do okolicznego gospodarza. Myślę że za niewielką opłatą taką "przysługę" możemy uzyskać co pozwoli nam spać spokojnie, nie martwiąc się o nasze "cztery kółka". Przystępujemy do rozbicia namiotu. Niby nic trudnego ale... Zawsze starajmy się przewidzieć "co by było, gdyby?" Burza, ulewny deszcz czy silny wiatr to warunki pogodowe z którymi niejednokrotnie przyjdzie nam się zmagać. Wybierajmy miejsca bezpieczne. Nie rozbijajmy namiotów bezpośrednio pod drzewami czy blisko wody. Uchronimy w ten sposób siebie a także nasz sprzęt i ekwipunek, przed łamiącymi się gałęziami podczas silnego wiatru i gwałtownym przyborem wody. Kiedy już wybierzemy odpowiednie miejsce i rozbijemy namiot, następną czynnością jaką powinniśmy zrobić, powinno być nazbieranie drewna na ognisko. Często wiosenna czy późnojesienna pogoda bywa kapryśna, zbieranie opału w strugach ulewnego deszczu nie należy do czynności przyjemnych. Zadbajmy również o odpowiednie zabezpieczenie drewna, jeżeli nie całości to przynajmniej jego części. Dobrym rozwiązaniem będzie, ułożenie go pod kawałkiem plandeki albo po prostu pod naszym samochodem. Często obserwuję jak "nowo przybyli", rozpoczynają swój pobyt nad wodą od... wędkowania. Jako wędkarz, potrafię to zrozumieć jak bardzo chcemy aby nasze zestawy szybko wylądowały w wodzie. Ale warunki atmosferyczne często się zmieniają, zajęci wędkowaniem, nawet nie zauważymy że robi się już ciemno. Dla tego na początek warto zadbać o swoje "zaplecze", niż później, często w deszczu czy po ciemku rozkładać swoje obozowisko. Czas wypoczynku... Wszystkie czynności jakie musimy wykonać aby we właściwy sposób przygotować nasz biwak i stanowisko wędkarskie są niekiedy pracochłonne ale właściwie wykonane, pozwolą nam na komfortowe spędzenie czasu nad wodą. Dobrze je rozplanujmy, odpowiednio rozłóżmy w czasie a pierwszy dzień naszego pobytu potraktujmy jako "dzień gospodarczy". Jeżeli jesteśmy w tej komfortowej sytuacji że nasz samochód stoi zaparkowany obok obozowiska nie starajmy się wypakowywać z niego całego naszego ekwipunku. Są rzeczy, które śmiało możemy w nim pozostawić. Ważną rzeczą jest również, pozbycie się , wszelkich naturalnych przeszkód jakie zastaniemy w miejscu biwakowania, takich jak połamane gałęzie, kamienie czy wystające korzenie. Istotnym elementem jest również samo rozplanowanie naszego obozowiska. Pamiętajmy aby takie rzeczy jak krzesła, stoliki czy chociażby wiaderka, nie stały na drodze namiot - wędziska. Nie ma nic bardziej denerwującego jak, potykanie się o sprzęt biwakowy i zbędne przedmioty. Ma to duże znaczenie szczególnie w nocy, kiedy wyrwani ze snu przez nasz sygnalizator, zamiast przy wędkach zaliczymy "glebę" obok naszego namiotu. Zwróćmy szczególną uwagę na to aby ostre rzeczy takie jak siekierki czy noże, były w pewnym sensie "zabezpieczone" i zawsze leżały w bezpiecznym miejscu. Na wędkarskim biwaku o wypadek nie trudno a szczególnie latem, kiedy często chodzimy bez obuwia. Kolejnym, ważnym elementem o jaki musimy się zatroszczyć zaczynając biwakowanie jest wytypowanie miejsca w którym będziemy przechowywać nasze śmieci. Najlepiej będzie gdy takie miejsce, znajdzie się w pewnej odległości od naszych namiotów a same śmieci będziemy gromadzić w jednorazowych workach, które do tego celu służą. Zaletą takiego postępowania, oprócz samej estetyki i higieny, jest również ograniczenie do minimum wizyty nieproszonych gości jakimi są, jaszczurki, węże czy myszy i szczury. O ile te pierwsze nie należą do uciążliwych i niebezpiecznych (poza żmiją zygzakowatą) tak te drugie mogą siać nie małe zniszczenia wśród naszego sprzętu biwakowego, odzieży czy samej żywności. Pozostawione w namiocie resztki jedzenia skutecznie je przyciągają co może w konsekwencji prowadzić do pogryzienia naszych śpiworów, koców czy samych namiotów. Samą kwestię, zorganizowania sobie wolnego czasu nad wodą, pozostawiam każdemu z osobna. Dobrodziejstwa jakie oferuje nam technika w dzisiejszych czasach, pozwalają na przyjemne spędzenie czasu. Telewizory turystyczne czy przenośne odtwarzacze DVD to urządzenia jakie nie jeden z nas zabiera na biwakowy urlop. Czy będą nam aż tak potrzebne? Na pewno nie ale pozwolą w jakimś stopniu na wypełnienie naszego dnia w przypadku złej pogody. W słoneczne i ciepłe dni na pewno będą nam zbędne ponieważ wykorzystamy je w całości na uprawianie naszego hobby jakim jest wędkarstwo. Bezpieczeństwo... Wędkarski biwak to czas aktywnego wypoczynku, to także czas, wcześniejszych przygotowań i gromadzenia niezbędnego ekwipunku. Niestety, żyjemy w czasach, kiedy amatorów cudzego sprzętu nie brakuje. Co powinniśmy zrobić aby w sposób właściwy się zabezpieczyć? Planując miejsce naszego wakacyjnego wędkowania, wybierajmy zbiorniki gdzie presja turystyczna jest niewielka. Są to przede wszystkim miejsca z dala od dużych miast czy ośrodków wypoczynkowych. Znajdziemy tam o wiele lepsze warunki do spokojnego wędkowania i odpoczynku. Poszukajmy łowisk komercyjnych, gospodarstw agroturystycznych czy terenów prywatnych które bezpośrednio przylegają do zbiorników. W wielu przypadkach ich właściciele dobrze dbają o bezpieczeństwo tam przebywających. Dobrym rozwiązaniem jest zorganizowanie wyjazdu w kilka osób i nawiązania dobrych stosunków z okolicznymi mieszkańcami. Odpowiednio poprowadzona rozmowa czy mały "poczęstunek" będą w tym wypadku jak najbardziej na miejscu. Zdobędziemy w ten sposób ich przychylność, zyskamy zaplecze "gospodarcze" a także da nam to możliwość dobrego poznania wody na której będziemy wędkować. Jednym ze skuteczniejszych sposobów na "nieproszonych gości", będzie zabranie ze sobą psa. Nie ma znaczenia czy będzie to owczarek niemiecki czy pies rasy kundel. W pierwszym przypadku taki pies wzbudzi respekt i odstraszy intruza a w drugim, narobi dużego "jazgotu' i skutecznie obudzi nas ze snu. Udając się na nocny spoczynek, zawsze starajmy się spać na zmianę. Świadomość tego że w tym momencie, któryś z kolegów ma "wszystko na oku ", będzie dobrym gwarantem naszego spokojnego, nocnego odpoczynku. Wybierając się na samotne "zasiadki", postarajmy się zaopatrzyć w przenośne czujniki ruchu. Rozstawione w określonych miejscach, pozwolą na skuteczne ostrzeżenie nas przed osobą, zbliżającą się do naszego obozowiska. czujnik ruchu Nie sposób w jednym artykule omówić całej tematyki wędkarskiego survivala. Wiele zagadnień pominąłem i napisałem tylko o tych, które z mojego punktu widzenia są bardziej istotne. Zachęcam do czytania licznych opracowań na ten temat a strony internetowe są niewyczerpalną kopalnią wiedzy. Wiadomości teoretyczne oraz zastosowanie ich w praktyce, będą nam pomocne w wielu aspektach życia codziennego a także podczas następnych wypraw wędkarskich. Oczywiści, nie zapominajcie o zabraniu ze sobą swoich aparatów fotograficznych. Zdjęcia jakie nimi zrobicie, pozwolą w długie, zimowe wieczory, przenieść się znowu do letnich jakże przyjemnych dni, spędzonych nad wodą. Okres pierwszych wypraw wędkarskich, zbliża się nieuchronnie. Fakt ten cieszy a sama myśl, wywołuje jakże wspaniałe mrowienie całego ciała. W wielu przypadkach, wyruszymy na nie ze swoimi kolegami czy zabierzemy ze sobą członków naszych rodzin. Wielu z nas, odwiedziło już wiele wspaniałych i godnych polecenia zakątków nasze regionu. Na zakończenie, nawiązując do tematyki artykułu, kieruję do wszystkich sympatyków naszego portalu, propozycję próby stworzenia naszej Bazy Dobrych Miejsc Wypoczynku, opartej o naszą pasję jaką jest wędkarstwo. A więc, lokalizację wszystkich kameralnych i spokojnych łowisk, adresy dobrych gospodarstw agroturystycznych, ośrodków wypoczynkowych czy właścicieli terenów prywatnych, którzy udostępniają je do letniego wypoczynku. Informacje takie, stały by się nie zastąpione podczas planowania wędkarskich wypraw dla tych, którzy nie mają jeszcze doświadczenia w tym temacie a także bardzo pomocne dla tych z nas, którzy na wakacyjny wypoczynek, wyruszą ze swoimi rodzinami. Co Wy na to? @rapala
    1 polubienie
  2. Proszę nie zapominać, że to te same Wody Polskie, które nie mają problemu z melioracją czy przegradzaniem rzek, a ichtiologom chcą płacić najniższą krajową.
    1 polubienie
  3. ... i nie tylko. Osobnik "fizyczny" za kłusownictwo raków szlachetnych - czyli zabijanie - może dostać 2 lata więzienia. Szmatławiec w koparce nawet nie dowie się że zrobił coś złego. A nad wszystkim czuwają Wody Polskie. Dodatkowym efektem takiej "przekopki" jest obniżenie poziomu wody a co za tym idzie retencji glebowej i brak wody w następnych latach. Teraz widać jak dużo wody płynie w korycie - uwalnianej z (piaszczystej) ziemi.
    1 polubienie
  4. Artykuł opublikowany 05-06-2011, autor: @Leszek Wisłok, Wisłoka i San to według mnie na Podkarpaciu najlepsze rzeki brzanowe. Na Wisłoku łowię najczęściej, a to z tego powodu, że mam go pod nosem. Kiedyś Wisłok słyną z ogromnych brzan. I było ich sporo. Niestety przyszły lata chude dla ryb i złowienie brzany na tej rzece było niemałym sukcesem. Teraz obserwuję odradzanie się brzany na Wisłoku, cierpliwi mogą połowić nawet piękne okazy. Wisłoka przewyższa Wisłok swoją urodą. Naprawdę jest piękna. A San….. No cóż San to San. W tej rzece można się zakochać. Rzeki te mają jedną wspólną cechę, a mianowicie rynny brzanowe. Niejednokrotnie są do siebie podobne, na Sanie niektóre są dłuższe i szersze. Ze względu na jego szerokość często znajdują się na środku rzeki, i takie lubię najbardziej. Można dojść do nich z obu stron. Na Wisłoku i Wisłoce rynny w zdecydowanej większości znajdują się przy brzegu. Jeżeli mam możliwość dojścia do takiej rynny, zawsze dochodzę od strony wody. Dlaczego? Ponieważ od strony brzegu jest przeważnie mały pas spokojniejszej płytszej wody. A tam stoją klenie. Zakładam malutkiego Sieka i rzucam prostopadle pod sam brzeg. Klenie biją w wobler natychmiast po wpadnięciu do wody. Są to zazwyczaj maluchy, ale jeżeli maluch nie weźmie to z pogranicza spokojniejszej wody i prądu walnie grubasek. Po sprawdzeniu czy klenie reagują prawidłowo zabieram się za brzany. Sposób najprostszy, co nie znaczy najgorszy polega na tym, że staję na początku rynny. Zakładam woblera z długim sterem, musi pracować przy dnie. Jednak najważniejszą cechą dobrego woblera brzanowego jest jego kurczowe trzymanie się nurtu, w żaden sposób nie może wypływać do powierzchni ani rzucać się na boki. Powinniśmy mieć problem wyrwać go z wody. Wszystkie te cechy spełniają invadery Dorado. Według mnie są to najlepsze wobki brzanowe. Rzucam w rynnę ile fabryka dała. Powolutku zwijam do siebie. Co 1 do 2 m robię przerwę, stawiam wobka w prądzie nawet na 1 minutę, i znów do siebie, i przerwa, i tak w kółko. Następny rzut urozmaicenie: stawiam wobka, przekładam wędzisko w prawo na maxa, napór wody na wobler powoduje jego przesuwanie się w prawo, stawiam wobka, przekładam wędzisko na maxa w lewo, wobler zygzakuje w lewo. Stawiam, podciągam zygzakuję, i tak można aż do skutku. To zygzakowanie ma swoją zaletę, obławiam szeroki pas rynny. Na takiego trzepoczącego, lub przepływającego wolno w bok obok pyska brzany ryba musi zareagować. Każdy twardy zaczep zacinam. Branie brzany przypomina twardy zaczep o kamień. I teraz zaczynają się harce. Ale to już musicie sami odczuć, niektóre odjazdy będziecie pamiętać do końca życia. Ja pamiętam taki jeden odjazd, przez całą szerokość Sanu. Wolno, ale zdecydowanie jakbym lokomotywę zaciął. Trzymałem się tylko kija i patrzyłem osłupiały jak żyłka ze szpuli ucieka. Opanowałem emocje i zwolniłem drag. Brak oporu, ryba stanęła, więc ja drag do poprzedniej pozycji i pompuję. Doholowałem do połowy Sanu, trwało to wieki, a ta bestia włączyła drugi bieg i znów znalazła się po drugiej stronie Sanu. I tam się spięła. Ludzie ile ja żyłki musiałem powrotem nawinąć. Kotwica rozgięta, kółko łącznikowe jakaś elipsa. Pewnie wolną kotwiczką zaczepiła o kamień i się uwolniła. Często tak się zdarza, że brzana szorując po dnie w czasie holu wolną kotwiczką zaczepi o kamień i w ten sposób się spina. Teraz zmodyfikujemy trochę sprzęt, aby dobrać się do brzan w bardzo głębokich miejscach, gdzie uciąg wody jest duży i ciężko małym woblerem, nawet tonącym sięgnąć dna. Sposób pracy woblerem jest identyczny jak wyżej. Użyjemy zestawu z trokiem bocznym. Zestaw montuję na potrójnym krętliku. Wobler, mała pływająca rapala wiążę na żyłce około 20-30cm o takiej samej wytrzymałości jak żyłka główna. Trok boczny o długości 10-15cm wiążę na żyłce o znacznie mniejszej wytrzymałości. Trok jest często narażony na zaczepy, więc stracimy tylko ciężarek. Uczulam żeby żyłka na bocznym troku była cieńsza. W trakcie holu, jeżeli ryba zaczepi ciężarkiem o zawadę musi łatwo go zerwać, a często tak się zdarza. Nie stosuję ciężarków kroplowych, ponieważ strasznie klinują się w kamieniach. Bardzo dobre są obciążenia w kształcie pałeczki zakończone stożkiem przy krętliku. Łatwo je samemu odlać. W ten sposób mały pływający woblerek możemy sprowadzić do dna, do strefy żerowania brzan. Powiecie, że zestaw taki musi się plątać. Owszem plącze się, ale jest na to rada. W ostatniej fazie lotu zestawu tuż przed wpadnięciem do wody kciukiem zatrzymuję żyłkę na szpuli, szarpnięcie powoduję, że wpadający do wody zestaw rzadziej się plącze. Jednak nie są to moje ulubione sposoby łowienia brzan. Należę do tych spinningistów, którzy na wyprawie muszą zaliczyć odpowiednią ilość rzutów i przewinąć dużo kilometrów żyłki. Przecież po to wymyślili łożyska w kołowrotkach. Najbardziej lubię łowić brzany aktywnie. W tym celu wybieram niezbyt głęboką rynnę, koniecznie z dużymi kamieniami na dnie, im większe tym lepiej. Na znanym łowisku żaden problem. Na nowym któryś z tych trzech sposobów powinien się sprawdzić. Mamy, więc miejscówkę. Podchodzę do niej od strony wody. Łowienie zaczynam kilka metrów poniżej jej początku. Uwaga. Jeżeli początek rynny zaznaczony jest wyraźną wlewką, na Wisłoku powyżej Rzeszowa, a na Wisłoce powyżej Pilzna na porwanego przez prąd wobka może walnąć ładny pstrąg. Na początek zakładam woblera płycej schodzącego. Mój ulubieniec to Jaxon holo ferrox 4 cm. Początek rynny jest zazwyczaj płytszy. Pierwsze rzuty wykonuję pod prąd, przerzucam rynnę na drugą stronę na spokojną wodę. Zatapiam wabik i spławiam go po łuku przez rynnę. Woblerek musi od czasu do czasu stuknąć w kamień. Kołowrotkiem kręcę tylko tyle żeby żyłka była napięta, oraz łuk, po którym porusza się wobler był jak najmniejszy. Moje ciało jest osią obrotu. Szczytówką podążam za woblerem jak cyrklem. W pierwszej fazie spławu woda samoczynnie sprowadza woblera do dna. Czuć jak wobler odbija się od kamieni. Jest to strefa najlepszych brań. W drugiej fazie, kiedy przepływa w poprzek rynny już rzadziej stuka o dno, ale brania są zdecydowane, o czym może świadczyć niski procent spiętych ryb. Trzecia faza to prowadzenie woblera wzdłuż rynny. Teraz wolno prowadzę z dłuższymi przytrzymaniami. Z jednego miejsca wykonuję dużo rzutów w różne punkty pomiędzy 10 a 2 godziną. Następnie schodzę wzdłuż rynny w dół 1do 2 m i zabawę zaczynam od nowa, i tak aż do końca rynny. Po obłowieniu całej rynny wracam na początek, ale nie wodą i zaczynam zabawę od nowa. Po zejściu kilku metrów w dół woda pogłębi się. Zakładam, więc mojego faworyta. Dorado Invader 4 cm pływający. Jeżeli i ten nie sięga dna to tonący załatwia sprawę. Kolorystyka naturalna,wobler w pierwszej kolejności ma się podobać wędkarzowi, a jego praca rybie. Pan Darek chyba specjalnie dla mnie wymyślił Invaderki. Do takiego łowienia nadają się znakomicie. Co ważne nie spotkałem się żeby jakiś egzemplarz nie pracował. I nie jest to reklama woblerów Dorado, te Invaderki są naprawdę rewelacyjne. Jeśli jest coś dobre to należy to chwalić i polecać innym. W końcu każdy chciałby poczuć ten ból ręki, a ryba jeszcze nawet się nie pokazała, cały czas muruje do dna. I tego wam życzę. @Leszek
    1 polubienie
  5. Wracam do tego artykułu po raz kolejny - ma w sobie wiele wiedzy wypracowanej z biegiem lat nad wodą. Choć łowienie brzan nie jest mi obce, to czytając zawsze układam sobie to i owo w głowie. W artykule brak autoreklamy, i owszem wymieniony Dorado Invader jest znakomity na brzany, ale na Wisłoce na głowę bije go Agressor Pana Leszka! Mam na niego życiówkę brzany i klenia Doskonały, rzeczny wobler! ???
    1 polubienie
  6. Artykuł opublikowany 21-01-2014, autor: @ZDZISŁAW CZEKAŁA Mokrą muszkę dzielę na przytrzymywaną ja nazywam ją „góralską” lub na leniwca i „klasyczną” (taki mój podział). Łowienie na przytrzymywaną podobne jest trochę do łowienia na streamera, metoda „klasyczna” jest zdecydowanie trudniejsza, a przez to bardziej widowiskowa. Do łowienia metodą mokrej muchy używam wędki długości 9'0” w klasie #6, linki od intermedium slow poprzez pierwszą klasę tonięcia (intermedium II klasy) do trzeciej klasy tonięcia wszystko zależy od szybkości nurtu i od głębokości rzeki, w tym miejscu ważna sugestia do „klasycznej” nie używamy linek typu „clear” bo ich po prostu nie widać, a w tej metodzie jest to dość istotne. Przynęty używane do łowienia to przeróżne mokre muchy zarówno bezskrzydłe jak i ze skrzydełkami dobrane wielkością i rodzajem do łowiska i owadów rojących się w danej chwili. Przypon długości od jednej do nawet dwóch długości wędziska, składający się z trzech części o grubości 0,25 – 0,20 – 0,18/0,16 mm. Sposób na przytrzymywanie jak pisałem jest podobny trochę do streamera. Muszki podajemy w poprzek lub lekko pod skosem do nurtu i po naprężeniu zestawu przytrzymujemy go na sztywno aż do spłynięcia w dół rzeki po czym lekko podciągamy jak streamera. Wędkę przy tej metodzie trzymamy tuż przy lustrze wody lub nieznacznie zanurzamy. Zacinamy jednocześnie unosząc wędkę skosem do góry i podciągając linkę którą kontrolujemy właściwe wygięcie wędki utrzymując kontakt z rybą. Łowienie na „klasyczną” mokrą muszkę to trochę inna bajka, wymagająca większej koncentracji i lepszej techniki użytkowej. Przynęty możemy podawać zarówno w górę, w poprzek jak i w dół rzeki. Samo podanie muszek przypomina trochę suchą gdzie wędkę zatrzymujemy w górze umożliwiając lince się wyprostować i ułożyć na wodzie różnica polega na tym, że nie suszymy much. Łowiąc w poprzek lub lekko skosem w dół rzeki muszki prowadzimy z wędka uniesioną pod kątem około 30o 45o i z linką lekko napiętą ale zwisającą luźno. W pierwszej fazie pozwalamy łagodnie spływać muszkom z prądem (maksymalnie jak się da) po czym lekko przytrzymujemy, pozwalając muszkom w tym czasie lekko wypłynąć na powierzchnię. Po przytrzymaniu pozwalamy muszkom spłynąć kilka metrów lub całkowicie do końca do całkowitego wyprostowania linki. Branie sygnalizowane jest na kilka sposobów lekkie zatrzymanie linki, wjazd linki, błysk lub chlapnięcie w rejonie spływu muszki, do lekkiego szarpnięcia. Zacięcie jak przy suchej muszce lekko skosem w górę. Przy łowieniu w górę rzeki rzecz wygląda podobnie z tym, że wybieramy linkę na siebie w tempie spływających przynęt bacząc na w miarę proste ułożenie linki i przyponu aby w miarę szybko zauważyć branie, które jest widoczne jak zatrzymanie linki lub jej wjazd. Zacięcie następuje w górę lub lekko pod skosem w górę, które kontrolujemy podciągając linkę drugą ręką w celu utrzymania kontaktu z rybą. Uff ciężko to opisać zrozumiale łatwiej pokazać i omówić nad wodą podczas łowienia … ale może ktoś coś z tego zrozumie. Pozdrawiam Zdzisław Czekała
    1 polubienie
  7. Artykuł opublikowany 25-03-2012, autor: @ZDZISŁAW CZEKAŁA Największym błędem popełnianym przez wędkarzy przy łowieniu pstrągów jest SCHEMATYCZNOŚĆ. Aby z powodzeniem łowić te piękne i waleczne ryby musimy sobie uświadomić kilka czynników dość istotnych z naszego wędkarskiego punktu widzenia (czytaj łowienia). Po pierwsze bardzo ważny jest okres połowów czyli PORA ROKU – zima, wiosna, lato, jesień z wiadomych powodów odpada. Każda z tych pór roku charakteryzuje się określonymi warunkami połowu (choć są one bardzo płynne) to jest poziomem wody w rzece, jej temperaturą, zmętnieniem, dostępnością pokarmu. Po drugie sama RZEKA (rzeczka) czyli ilość i różnorodność dostępnych w niej kryjówek jej topografia dna (dołki, płanie, bystrzyny, przekosy, naturalne tamki, półtamki itp), a więc potencjalne stanowiska pstrąga. W tym miejscu warto wspomnieć o nauczeniu się „czytania wody”, nauczenia się interpretowania informacji przekazywanych nam przez rzekę. Jak to zrobić chyba tylko doświadczalnie podejść i sprawdzić dlaczego woda zachowuje się tak, a nie inaczej, dlaczego nagle spokojny nurt przyśpiesza mimo że brak widocznego spadku, dlaczego na gładkiej wodzie utworzył się „warkocz”, co się dzieje za tamką przez którą przelewa się woda, a co za półtamką, którą obmywa nurt rzeki czy potoku takich zagadek jest wiele w rzece warto je lub ich większą część rozszyfrować i zapamiętać. Po trzecie POKARM, wiedza "co zjada pstrąg" czym pstrąg się odżywia jest bardzo istotna dla wędkarza pozwala mu na odpowiedni dobór przynęty i sposób jej prowadzenia. Z jednej strony ogólna odpowiedź na pytanie co zjada pstrąg jest prosta – naturalne organizmu żywe dostępne w danej rzece, z drugiej, bardziej szczegółowej, odpowiedź na to pytanie nie jest już taka prosta gdyż w menu pstrąga spotykamy ryby, larwy, poczwarki i dorosłe owadów żyjących w wodzie jaki i w jej pobliżu, skorupiaki, żaby, kijanki nawet dżdżownice, a dodając do tego fakt, że część z pokarmu jest dostępna okresowo wcale nie ułatwia nam doboru przynęty. Jak widać z powyższego zestawiana pokarm możemy podzielić na dwie grupy – żyjące na stałe w rzece (ryby i skorupiaki jeśli występują) i okresowo dostępne (owady, żaby, dżdżownice). W danej chwili pstrągi zjadają to co jest najbardziej i najłatwiej dostępne, w tym miejscu istotna informacja nigdy ale to nigdy nie jest to jeden rodzaj pokarmu, ale jest ich kilka z dominującym na czele listy. Po czwarte STANOWISKO jakie zajmuje pstrąg w rzece w danym czasie (zima, wiosna, lato) i tu przyda się powyższa wiedza plus wyciąganie wniosków z obserwacji "swojej" wody bo na każdej rzeczce czy dużej rzece może być trochę inaczej choć można założyć pewien luźny schemat dopasowując go na łowisku. Zimę sobie odpuszczę bo po pierwsze ryby po jesiennym tarle jeszcze nie odbudowały masy i kondycji gdyż zimna woda (4-6 st.) spowalnia metabolizm, a co za tym idzie i trawienie, po drugie w czasie nawet niewielkich mrozów zbyt duża różnica temperatury wody i powietrza nie służąca osłabionym rybą jak je wyciągamy z ich środowiska (a wypinanie w wodzie używając kotwic raczej nie wchodzi w rachubę). Więc zaczynamy od WIOSNY w dolinach i na przedgórzu powoli budzi się do życia przyroda śnieg pozostał jeszcze tylko w górach, a w rzekach podniesiona mlecznozielona "pośniegowa" woda, której temperatura podniosła się do około 7-9 st. i przyśpieszyła przemianę materii zimno krwistych pstrągów. Stoją one teraz przeważnie w głębszych dołkach pod burtą brzegową lub na pograniczu szybkiej i spokojnej wody polując na małe rybki porwane przez nurt lekko wezbranej rzeki rozpoczynając okres odbudowywania masy ciała co następuje stosunkowa szybko. Jest to jeden z lepszych okresów połowu pstrąga na woblery, gumy i wcale nie małe blaszki (obrotowe i wahadłowe) okres gdy pstrąg potrafi zaatakować wszystko i to kilka razy pod rząd, okres praktycznie całodniowego żerowania. W zależności od warunków na łowisku przynętę można prowadzić z prądem i pod prąd ale zdecydowanie wolno z króciutkimi zatrzymaniami czasem lekko przyśpieszając, takie prowadzenie przynęty daje czas pstrągom na reakcję w nie do końca przeźroczystej wodzie. Późna WIOSNA, POCZĄTEK LATA to okres raczej niskiej i czystej wody poza okresami opadów, okres dużej dostępności owadów. W tym okresie pstrągi w zależności od pory dnia zajmują różne stanowiska – przeważnie rano ustawiają się na wlotach do głęboczków czasem nawet w prądach poprzedzających wolniejszą wodę (szczególnie pod koniec tego okresu) w czasie dnia szczególnie słonecznego cofają się do dołków aby na wieczór spłynąć na końcówkę dołka ustawiając się na przyśpieszeniu. Jest to czas gdy pstrąg staje się bardziej wybredny przynęty muszą być bardziej finezyjne, a w czasie rójki i żerowania kropka na owadach najlepiej "owado-podobne" w tym okresie tam gdzie występuje duża populacja jętki majowej może zdarzyć się okres kilku dni kiedy złowienie pstrąga na przynęty spinningowe będzie praktycznie niewykonalne. Najlepsze prowadzenie przynęty w tym okresie to sprowadzania jej na siebie w miarę w naturalnym spływie „owady” również w dół ale bardziej agresywnie woblerki i blaszki. Jest to okres z największym spektrum dostępnego pokarmu dla kropka, okres gdy musimy wykazać się największą kreatywnością i dostosować się do kaprysów ryby. LATO (lipiec połowa sierpnia) okres największych upałów i największego nagrzania wody, okres w którym często ciężko skusić szukającego zimniejszych partii wody pstrąga do ataku, w "zadrzewionych" rzeczkach szansa na pstrąga wczesnym rankiem i późnym wieczorem najlepiej w rejonie wypływających z lasu malutkich zimnych potoczków lub w rejonie zimnych źródlisk. W tym okresie na najlepsze wyniki możemy liczyć po kilkudniowych zimnych opadach, kiedy woda schładza się i natlenia rośnie aktywność pstrągów. Przynęty raczej małe i prowadzone bardzo spokojnie z i pod prąd jeśli woda jest lekko mętnawa można użyć większych przynęt i poprowadzić bardziej agresywnie. W drugiej połowie sierpnia przeważnie noce stają się coraz zimniejsze i temperatura wody zaczyna się obniżać, a aktywność pstrągów powoli wracać do norny. Jako, że pstrąg zaczyna żerować bardziej intensywnie przed okresem tarła znów mamy szansę połowić kilka godzin dziennie często cały dzień (w dni pochmurne). Choć w dalszym ciągu w rzekach nie powinno brakować owadów to przynęty zarówno klasyczne jaki i owado-podobne można prowadzić bardziej agresywnie niemniej nie powinniśmy przesadzać z ich wielkością najlepiej podobne do tych z lata. Oczywiście wszystko to jest płynne i zależy od rzeczywistej pogody, stanu wody, dostępności pokarmu itd. zdarzało się już, że bardzo „gorącą” wiosną ryby zachowywały się jak latem, a bardzo zimnym latem jak wczesną wiosną. Mam nadzieję, że informacje zawarte w powyższym artykule pomogą Kolegom w zrozumieniu pewnych ogólnych mechanizmów, mechanizmów, które zapewne ułatwią zlokalizowanie i złowienie pstrąga ale, które bezwzględnie należy zweryfikować na łowisku bo każde łowisko jest inne, każde rządzi się swoimi, choć podobnymi, to jednak różnorodnymi prawami. Zdzisław Czekała
    1 polubienie
  8. Artykuł opublikowany 12-03-2011, autor @rapala Wyprawy wędkarskie, któż z nas o nich nie marzy i nie wraca myślami do letnich dni, spędzonych nad wodą. Zima to dobry czas do planowania letnich urlopów, poszukiwania nowych miejsc w które chcielibyśmy się udać oraz obmyślania całej "strategi" aby w optymalny sposób, wykorzystać ten jakże i tak, ciągle za krótki, urlopowy czas. Dobre zaplanowanie, przemyślenie każdego "za" i "przeciw" oraz rozłożenie wszystkiego w czasie,pozwoli nam na komfortowe spędzenie wolnego czasu. Wędkarski survival. Każdemu z nas, kojarzy się nierozerwalnie z jeziorem, rzeką, całodobowym wędkowaniem, ogniskiem oraz niczym nie skrępowanym wypoczynkiem na łonie natury. Ale te słowa mają także drugie znaczenie. To zmaganie się z trudnymi warunkami atmosferycznymi, niską temperaturą czy wreszcie radzeniu sobie w trudnych i niejednokrotnie zaskakujących sytuacjach. Nie będę pisał czym tak na prawdę jest survival, jaka jest jego definicja czy na jakie odmiany się dzieli a aspekty samej "Sztuki Przetrwania" pozostawiam zgłębianiu, wytrawnym westermanon. Dla nas, zwykłych wędkarzy, wiele aspektów jakie oferują nam publikacje związane z survivalem będzie zbyteczna, jednak na kilka zagadnień z nim związanych, warto zwrócić uwagę. Zastosowanie ich w praktyce da nam możliwość, miłego spędzenie czasu, podczas naszych wypraw wędkarskich. Sprzęt... Dobrodziejstwa jakie oferuje nam dzisiejsza technika, łatwa ich dostępność, pozwalają nam na indywidualny wybór sprzętu biwakowego, rodzaj oraz sposób jego wykorzystania. W każdym sklepie ze sprzętem turystycznym, znajdziemy rzeczy, które w mniejszym lub większym stopniu, będą miały zastosowanie podczas naszych wypraw wędkarskich. Planując zakupy, zwróćmy szczególną uwagę na jego jakość oraz dobre wykonanie. Wybór takich rzeczy jak namioty czy parasole, które bezpośrednio narażone są na działanie czynników atmosferycznych nie pozostawiajmy przypadkowi. Wybierajmy je rozsądnie z pośród ofert znanych i cenionych firm. Taki wybór, zaprocentuje nam, wieloletnim użytkowaniem i nie narazi nas na niepotrzebne wydatki związane z jego wymianą czy naprawami. Dodając do tego naszą pomysłowość oraz wiedzę, jaką każdy z nas zdobywa w życiu codziennym, pozwoli nam na miłe spędzenie czasu oraz odpoczynek, połączony z naszą pasją jaką jest wędkowanie. Mobilność... Większość z nas, planując wyprawy wędkarskie, z góry zakłada że wyruszy na nie, swoim samochodem. Zalety posiadania własnego środka transportu są bezsprzeczne. Mobilność, możliwość zabrania dużej ilości ekwipunku czy odwiedzenia kilku miejsc podczas naszego urlopu... wymieniać można by wiele. Ale w końcu nadejdzie ten dzień w którym będziemy musieli załadować do samochodu cały nasz ekwipunek. Każdy z nas, kto dysponuje samochodem,dobrze wie że miejsce jakie mamy w nim do dyspozycji jest w pewnym sensie ograniczone. I wtedy zadajemy sobie wiele pytań. Co zabrać ze sobą a co pominąć? Które z zabranych przedmiotów będą mu naprawdę potrzebne a które możemy śmiało pozostawić w domu? Nie będę pisał o tym wszystkim, każdy z nas w mniejszym lub większym stopniu to wie. Skupmy się raczej na na podstawowych elementach naszej wyprawy wędkarskiej. Zaplanowanie... Bez tego ani rusz i od tego wszystko się zaczyna. Oczywiście od każdego z nas zleży w jakich "komfortowych" warunkach chcemy biwakować i jakie udogodnienia z tym związane możemy sobie stworzyć. Na początek dobrze jest, zrobić sobie listę rzeczy, które zabieramy ze sobą. Pomoże nam to w uniknięciu "nerwówki" podczas pakowania się oraz ograniczy ilość rzeczy jakie ze sobą zabieramy, które potem okażą się nam nie przydatne. Często na nasze wyprawy wędkarskie wybieramy się kilkuosobową grupą. Dobrą rzeczą jest wcześniejsze ustalenie z kompanami naszej wyprawy, jakie rzeczy każdy zamierza zabrać. Unikniemy w ten sposób "powielania" się niektórych przedmiotów z których i tak będziemy wspólnie korzystać np. ponton, namiot (jeden na dwie osoby w zupełności wystarczy), toporek czy tak dzisiaj popularny kociołek. Na zdjęciu autor, oraz część rzeczy jakie zabiera ze sobą Pakowanie samochodu... Przed załadunkiem na samochód, dobrze jest wszystkie rzeczy z naszej listy poskładać w jednym miejscu i dokładnie sprawdzić czy o czymś nie zapomnieliśmy. Drugą zaletą takiego postępowania jest możliwość optymalnego ułożenia w samochodzie wszystkich przedmiotów a co za tym idzie braku możliwości ich uszkodzenia. Wszelkie, butelki czy słoiki które są wykonane ze szkła, układajmy na samej górze, owijając je wcześniej np. w gazetę, która później wykorzystamy do rozpalenia ogniska. Dobrze by było aby znajdowały się w plastikowym i szczelnym pojemniku, który w razie stłuczenia się butelki z płynem, zapobiegnie zalaniu reszty rzeczy. Co zabieramy? Czyli podstawowe minimum... Namiot, wędki, śpiwór... czy ciepła odzież, długo by tu można było wymieniać. Każdy z nas wie najlepiej co będzie mu potrzebne, podczas swojej wyprawy. Nie będę pisał o całym tym "majdanie" wędkarskim ponieważ to jest jasne jak "amen w pacierzu" ale skupię się na rzeczach drobnych, które często pomijamy w przygotowaniach do wyjazdu. W każdym samochodzie, powinno znaleźć się miejsce na mały pojemnik, który ja nazywam ZN (zet-enem) i nigdy go nie wyjmuję. Nazwę tą pamiętam jeszcze z czasów, kiedy służyłem w wojsku. W prostym tłumaczeniu, były to Zapasy Nienaruszalne. Duże skrzynie z konserwami i sucharami na wypadek wojny. Ale nie żywność teraz mam na myśli ale kilka niezbędnych drobiazgów, które w razie "W" mogą okazać się niezastąpione. Co więc znajduje się w moim pojemniku? Na pewno aluminiowa taśma klejąca,niesłychanie mocna i jak mówią "Cała Ameryka Łacińska, powstała dzięki jej użyciu". Po co nam sznurek, linka czy drut, wystarczy rolka taśmy samoprzylepnej a wiele napraw czy uszkodzeń, będziemy mogli "tymczasowo" zreperować. Będzie pomocna przy wiązaniu prostego zadaszenia w upalne dni, zbudowania rusztu nad naszym ogniskiem czy sklejeniu pękniętego pałąku w naszym namiocie. Gwarantuję że jej zalety szybko docenicie. Tubka kleju "superglue", igła i nitka, zapasowa zapalniczka, a także "szwajcarski" scyzoryki oraz... mały kieliszek, chyba wiecie o co chodzi?Zawsze przed wyjazdem, sprawdzam czy w samochodzie znajduje się apteczka pierwszej pomocy. Licho nie śpi i lepiej dmuchać na zimne. Będzie bardzo pomocna przy opatrywaniu wszelkiego rodzaju skaleczeń o które jakże nie trudno, kiedy przebywamy nad wodą. Nie zapominajcie także o ładowarce do telefonu i dodatkowym komplecie baterii do latarki. Złośliwość rzeczy martwych w warunkach polowych jest duża. Prowiant... W zależności na jak długo wyruszamy, nasze racje żywnościowe nie powinny być duże. Dzisiaj bez najmniejszego trudu kupimy podstawowe produkty nawet w najmniejszej miejscowości. Pamiętajmy że dysponujemy samochodem i w każdej chwili możemy wyskoczyć aby je uzupełnić. Kiedy wyruszam na tygodniową zasiadkę karpiową, zabieram z domu tylko to co uznaję za konieczne. Moje mięsne weki, jakieś grzybki ewentualnie domowy bigos w słoiku no i oczywiście kilka słoików ogórków kiszonych. Do pojemnika wrzucam ze dwie konserwy i jeden bochenek chleba. Dobrym rozwiązaniem jest także, zabranie ze sobą suchej kiełbasy, można ją łatwo przygotować wcześniej w domu albo kupić gotową w sklepie. Nieodzownym elementem moich wypraw wędkarskich jest kociołek a jego zalety oraz ogromną różnorodność potraw jakie dzieki niemu możemy przyrządzić, szybko docenimy. Zawsze jedną porcje "nabijam" jeszcze w domu (nad wodą często pierwszego dnia nie ma na to czasu) a drugą zabieram ze sobą nad wodę. Dobrym rozwiązaniem jest zakup małej "lodówki" turystycznej, którą podłączymy do gniazdka zapalniczki w naszym samochodzie. Osobiście, rzadko z niej korzystam ale jak już to tylko latem aby schłodzić... "bursztynowy płyn". Tak jak już pisałem, dostępność produktów spożywczych jest dzisiaj duża więc lepiej zjeść "świeżo" i to na co ma się ochotę niż jeść to co akuratnie mamy w naszym zasobniku żywnościowym. Kiedy już wszystko zapakujemy do samochodu i szczęśliwie dotrzemy do celu naszej wyprawy w pierwszej kolejności zajmijmy się zorganizowaniem naszego obozowiska. Wybór odpowiedniego miejsca, pozyskanie drewna na opał... ale o tym w następnym odcinku Wędkarskiego Survivala. @rapala
    1 polubienie
  9. Artykuł opublikowany 06-02-2011, autor @Siksa Moja przygoda z tą przynętą, bo to o niej będzie mowa a nie o stanie w USA, zaczęła się prawie dziesięć lat temu. Wtedy to od kolegi zakupiłem 2,5cm pływający model tej przynęty w kolorze pstrąga tęczowego. Był to mój pierwszy wobler, którym skutecznie i świadomie łowiłem klenie. Nie jestem w stanie policzyć ile kleni padło właśnie na ten konkretny model nim zostawiłem go na jakimś podwodnym zaczepie, nawet nie pamiętam tej konkretnej sytuacji w jakiej go straciłem. Natomiast jedno jest pewne, po dziś dzień na żadną inną przynętę nie złowiłem tylu ryb. Miewałem takie sytuacje, że widziałem bolenie stojące za zalanym głazem ale nie chciały brać na żadną przynętę na którą dotychczas łowiłem bolenie. Dopiero postawienie w miejscu na kilka sekund Alaski skutkowało grzmotem w wędkę. Jednak były to inne czasy a Wisłok przeżywał jeszcze swoje złote dni. Od tamtych dni wiele rzeczy zmieniło się w moim wędkarstwie. Z jednych przynęt zrezygnowałem, wiele innych przeszło przez moje ręce i powoli zaczynam się w tym wszystkim gubić ale miejsce dla Alaski zawsze jest i będzie wśród innych wabików. Ostatnie dwa lata to zafascynowanie 3,5cm tonącym modelem w kolorze srebrnym. Ta przynęta chyba została specjalnie stworzona na moje potrzeby. Ciężka z bardzo dobrymi właściwościami lotnymi, świetnie wyczuwalna na wędce, bardzo dobrze trzymająca się każdego nurtu a przede wszystkim głęboko nurkująca. Wszystko to sprawia, że sięgam po nią na praktycznie każdej wyprawie wędkarskiej skierowanej na klenie czy brzany. Przynęty te obecnie są zbrojone w dwa rodzaje kotwic. Jedne to zwykłe druciaki a od stosunkowo niedawna można spotkać przynęty zbrojone w dobrej jakości kotwice. W przypadku tych pierwszych proponowałbym wymianę przynajmniej jednej kotwicy na zdecydowanie lepszą. Oszczędzi nam to zdrowia w momencie zacięcia naprawdę okazałego klenia czy brzany. Druciaki te potrafiły zostać niebezpiecznie wygięte nawet podczas holu średniej wielkości bolenia. Nie wiem dlaczego ale firma Dorado nie produkuje Alasek w kolorach przypominających śliza, kiełbia czy innych przydennych rybek a w innych modelach np: Invaderach te kolory można spotkać. Jak dla mnie to wielka strata ale może ktoś decyzyjny w tej firmie przeczyta to i uzupełni jak dla mnie te podstawowe braki. Jakieś dwa lata temu został również zmieniony kształt pływających Alasek. Z moich obserwacji wynika, że ta zmiana nie wyszła przynęcie na dobre. Jeżeli przy najmniejszych modelach ta zmiana nie jest jeszcze taka zauważalna to już przy mojej ulubionej wielkości da się to odczuć mniejszą ilością brań. Mianowicie pływający model 3,5cm stał się bardziej otyły czyli bryłkowaty. Stawia większy opór we wodzie, jest więcej pustych brań, więc staram się używać tylko modele tonące. Na szczęście jeszcze można spotkać na allegro stare pływające modele bądź w sklepie wędkarskim nie wszystko zostało wyprzedane. Zdarza się również, że Alaska jest wybijana przez nurt. Jest na to prosty sposób i dotyczy się każdej przynęty z zaczepem agrafki zrobionym w sterze. Wystarczy wziąć zwykły pilniczek do paznokci i po stronie przeciwnej od wybijającej wobler przetrzeć kilkanaście razy ster. Należy robić to delikatnie bo łatwo przesadzić ale nigdy nie udało mi się w ten sposób zepsuć przynęty a w każdej byłem w stanie poprawić jej pracę. Teraz nie pozostaje mi nic innego jak życzyć Wam takich smoków w nadchodzącym sezonie. @Siksa
    1 polubienie
  10. Artykuł opublikowany 17-01-2010, autor: @ZDZISŁAW CZEKAŁA Sobotnie majowe późne popołudnie, coś około godziny siedemnastej, dojeżdżamy w końcu na wodę. San lekko podbrudzony i troszeczkę podniesiony, jak dla mnie to dobrze, pstrągi powinny być mniej ostrożne i bardziej ochoczo atakować przynęty. Montuję moją dziesięcio-stopową armatę na grube pstrągi, linka intermedium w szóstej klasie, przypon zero dwadzieścia pięć i żadnych eksperymentów w ten wyjazd, solidny sprzęt na mam nadzieję solidne waleczne ryby. Jest już dobrze po siedemnastej, sprzęt zmontowany, wędkarz ubrany, można zaczynać. Idę w górę rzeki, zaczynam od progu poniżej „Jamy Głowacicowej”, streamery gotowe do akcji, może to niezbyt właściwa przynęta na wieczorową porę, ale przy takiej „streamerowej” wodzie nie mam ochoty na mielenie nimfami, może jednak coś dużego skoczy do moich streamerków. Podaję streamerki maksymalnie pod brzeg i powoli od czasu do czasu lekko przyśpieszając ściągam przynęty. Po kilku rzutach jest pierwsze pobicie, ale tak szybkie i delikatne, że ryba się nie wpina, nic nie szkodzi po chwili jest pierwszy trzydziestaczek, wygląda na to, że powinno być dobrze. Cały czas powoli schodzę z nurtem rzeki i dokładnie obławiam jak największe jej partie, przynosi to efekt w postaci kilku małych pstrążków i jednego czterdziesto-centymetrowego pięknie ubarwionego „kropka”. W końcu dochodzę do pierwszego bardzo głębokiego dołka, podaję bardzo dokładnie streamery pod zwisające konary, kilka krótkich pociągnięć linki i czuję tępe przytrzymanie, zacinam z ręki i ... czuję jak streamer nie wpinając się zostaje wyrwany z pyska a w miejscu brania rozdrażniona bestia wzbija ogromną fontannę wody. Trudno, nie ma tego złego co by nie wyszło na dobre, przynajmniej jeden zlokalizowany na jutrzejsze łowienie. W dalszym ciągu schodzę coraz niżej w dół rzeki, w dalszym ciągu obławiam przybrzeżne dołki i zakola, ulubione kryjówki dużych pstrągów, kontynuując łowienie streamerami, udaje mi się złowić jeszcze kilka maluszków, może dwa, trzy ledwo trzydziestaki. Brania powoli ustają, pochmurna pogoda, zachodni wysoki brzeg z dużą ilością drzew i krzaków i niestety już późna pora powodują, że w wodzie zapadają atramentowe ciemności powodujące że prowadzona głęboko ciemna przynęta staje się prawie niewidoczna i choć na powierzchni raz za razem ryby zbierają owady ja nie decyduję się na zmianę przynęty, większość zbiórek wygląda na lipienia a to jeszcze nie jego pora. Robi się coraz ciemniej, kończę wędkowanie, szybko schodzę do obozowiska, żona zdążyła już rozpalić ogień, zaparzyć kawę, przygotować częściowo kolację a ja jeszcze muszę donieść kilka większych polan do podtrzymania ogniska. Zasiadamy do kolacji, która nad brzegiem cicho szemrzącej rzeki u schyłku kończącego się dnia smakuje wyborniej niż rarytasy całego świata. Powoli zapadają coraz większe ciemności, rozświetlane tylko chybotliwym migotanie dogasającego ogniska to nieomylny znak, że czas na spoczynek, rano wczesna pobudka. Niedziela bardzo wczesna poranna godzina, instynktownie budzę się ze snu, czas wstawać, czas na łowy. Świat jest jednak piękny, poranna mgła zasnuwa rzekę i okoliczne wzgórza, nad horyzontem powoli zza gór przebija się poranne słońce, szum rzeki, śpiew ptaków i skaczące pstrągi. Szybka bo szkoda czasu poranna toaleta w zimnych nurtach Sanu, mocna kawa, powoli montuję zestaw, dzisiaj również bardzo solidn sprzęt, tylko niestety woda opasła i ze streamerków nici, będę musiał łowić daleką nimfą na pływającej lince. Gotowy przeprawiam się na drugą stronę rzeki, wydeptaną przez zwierzęta i wędkarzy ścieżką maszeruję w górę Sanu, dzisiaj zacznę łowienie od „Jamy Głowacicowej”. Rozpoczynam łowienie przygotowanym za w czasu zestawem, na muszkę kierunkową mam zawiązaną zwykłą bażantową brązkę ze złotą główką, a na skoczka jasną zieloną plecionkę. Rozpoczynam łowienie od samego początku „jamy”, podaję przynęty w górę na długiej lince i sprowadzam na siebie, po kilku rzutach branie, zacięcie i... wygląda mi to na dużego lipienia, tak nie mylę się, po chwili w podbieraku ląduję piękny „kardynał” a w pół godziny łowię jeszcze trzy bardzo duże lipienie i ani jednego, nawet najmniejszego, pstrąga. Wszystkie ryby złowiłem na brązkę, więc niestety to nie ta przynęta, nie dość, że lipienie mają jeszcze czas, to nie biorą na nią pstrągi. Więc… zmiana kompletu nimf, na skoczka tym razem zawiązuję kiełża rudo-beżowego a na kierunkową imitację larwy jętki z tułowiem z bażanta, pakunkiem w kolorze czerwonego wina i z perłową pochewką. Brania lipieni ustają, to dobrze, ale i brań pstrążków brak, obławiam jamę” bez najmniejszego efektu, postanawiam zmienić sposób prowadzenia nimf, teraz podaję je w poprzek rzeki lekko skosem w górę, tworzę mały żagielek, cały czas kontrolując zestaw sprowadzam nimfy z nurtem w końcowej fazie spływu lekko przytrzymując, co powoduje wypływanie przynęt, jednocześnie zaczynam schodzić w dół rzeki. Zaczyna to przynosić efekty, zapinam kilka maluchów, kilka brań bez kontaktu, wreszcie coś większego, nie jest to wielki kaban, ale kropek powyżej czterdziestu szalonych Sanowych centymetrów, które też ładnie dają popalić na szybszej wodzie. Sukcesywnie schodząc w dół, obławiam nimfami wloty, dołki, przyśpieszenia, dokładnie penetruję kryjówki za dużymi kamieniami, od czasu do czasu zapinam jakiegoś kropka w większości do trzydziestu centymetrów, trafiają się i ze dwa powyżej, ale… generalnie pucha, żadna rewelacja. W końcu dochodzę do głębokiego dołka pod prawym brzegiem rzeki, dokładnie i systematycznie go obławiam, ale bez najmniejszego efektu, bankowe miejsce i nic, czyżby pstrągi dzisiaj nie żerowały a może nie te przynęty a może… próbuję prowadzić nimfy na różne sposoby i nic nic nic, może na smużącą, pozwalam nimfą spłynąć na samą końcówkę głęboczka, gdzie woda mocno przyśpiesza, zdecydowanie przytrzymując przynęty, prawie na samym końcu, niemal na wyprostowanej lince, delikatne trącenie, zacinam z czuciem i eksplozja wody, niczym zastrzyk adrenaliny, wprawia moje serce w gwałtowne łopotanie, przyśpiesza oddech i wyostrza zmysły, wędką wstrząsają gwałtowne szarpnięcia a potok młynkuje z siłą walca, kilka razy wyskakuje metrową świecą ponad lustro wody wstrząsając łbem próbując pozbyć się przynęty. Po kilku, kilkunastu minutach powoli, bardzo powoli się coraz bardziej uspokaja i tylko ekstremalnie wygięta muchówka, mocne odjazdy pstrąga świadczą o wielkiej mocy drzemiącej na drugim końcu wędki, jeszcze kilka gwałtownych odjazdów, kilka mocnych szarpnięć i po kilkudziesieciu minutach walki, piękny ponad piędziesięcio-centymetrowy potok ląduje w podbieraku. Jeszcze tylko chwila na uwolnienie ryby od natrętnego kiełża, jeszcze chwila na posmakowanie zwycięstwa, jeszcze chwla na rozluźnienie lekko bolącej ręki i szukamy następnego pstrąga, następnego godnego „przeciwnika”. Kontynuuje łowienie pod brzeg w dalszym ciągu nimfa na długiej lince, ale znowu jakoś bez większego efektu, jakiś maluszek, jakieś skubnięcie, nic konkretnego, nic obiecującego. Zaczynam schodzić coraz szybciej w kierunku biwaku, czas na przegryzienie czegoś co nie co, jeszcze tylko ostatni niepozorny dołek, omijany przez większość wędkarzy, jeszcze kilka dalekich rzutów i… wykładam nimfy w górę, pod wiszące gałęzie, tak aby spływające nimfy wpłynęły do tej małej jamki, ledwo zdążyłem wyprostować linkę, ledwo ułożyłem naprężyć zestaw, potężne szarpnięcie nieomal wyrwało mi wędkę z ręki, zdążyłem tylko przytrzymać linkę i lekko zaciąć, ale to wystarczyło, by potężny, około sześdziesięcio centymetrowy kaban wystrzelił z rzeki w powietrze jak wypuszczony z procy, prawie zaczepiając o konary drzew zwisające nad wodą, po czym ryba zaczyna pruć pod prąd z mocą potężnej lokomotywy, co i raz wyrzucając w powietrze gejzery wzburzonej wody. Po wyciągnięciu całej linku i kliku metrów podkładu, udaje mi się ją zatrzymać, przez chwilę siłujemy się z kropkiem, gdy nagle potok zmienia kierunek ucieczki i zaczyna ostro spływać w moją stronę, ledwo, ledwo, wybierając w szaleńczym tempie luzującą się linkę udaje mi się utrzymać kontakt z kolosem, w końcu ryba odbija na środek rzeki gdzie próbuje kilka razy mocnych zdecydowanych odjazdów, na szczęście otwarta woda pozwala mi kontrolować poczynania pstrąga. Po kilku minutach ryba czując bezcelowość swoich zabiegów zmienia taktykę i wraca pod brzeg próbując wbić się pod korzenie nadbrzeżnych drzew i krzewów, na na moje szczęście jest już osłabiona i udaje mi się ją nie dopuścić do zbawiennej kryjówki, i zatrzymać za każdym razem, kiedy kierowała się do brzegu. Zaczynam podprowadzać ją coraz bardziej zdecydowanie bliżej siebie, jeszcze kilka, kilkumetrowych odjazdów, kilka mocnych szarpnięć i pięknie wybarwiony potokowiec, po blisko trzydziestu minutach walki ląduje w rozbryzgach wody w podbieraku. Szybkie zdjęcie w wodzie i kropek niemal wyrywa mi się z ręki, szybko odpływając w nurt rzeki a ja robię sobie przerwę, na kawę, na małą przekąskę, na chwilowy a zasłużony odpoczynek bo ręka jednak trochę boli po holu takich klocków. Popijając niesamowicie smaczną kawkę, obserwuję rzekę, skaczące pstrążki, oczka na wodzie, latające owady i zastanawiam się co dalej, jak, gdzie i na co, postanawiam jeszcze raz podejść w górę na „Jamę Głowacicową”, wiem, że tam padły dwa tygodnie temu cztery duże potoki, może i mi się poszczęści. Komu w drogę temu... ponownie przeprawiam się na drugi brzeg rzeki, woda oczyściła się już całkowicie i jeszcze troszkę opadła, ruszam drogą w górę, dochodzę na wysokość „Jamy głowacicowej”, okazuje się, że nie jestem sam, na szczęście wędkarze brodzą powyżej „jamy” bardziej na przeciwnym brzegu, a i jeden z nich to znajomy, więc po wzajemnych pozdrowieniach, po kilku zdaniach przyjaznej konwersacji, po wymianie istotnych informacji zaczynam obławiać jamę, nimfy podaję w górę nurtu na średniej długości lince, kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt rzutów i najmniejszego brania, zmieniam nimfy, w czystej i niższej wodzie może już kiełżyk nie być zabierany przez nurt i ryba na nim już nie żeruje, teraz wiążę jako kierunkową „zajączka” ze złotą główką, a na skoczka małą cienką brązkę z kremowym kołnierzykiem i z malutką złotą główką. Powoli schodzę w dół rzeki, kilka nie zaciętych puknięć, jeden spad i totalna cisza, czy to próg, czy dołek, czy kamień, czy podaję nimfy w górę, czy w poprzek, czy w dół, efekt ten sam, zerowy. Przeszedłem już ze sto pięćdziesiąt metrów rzeki i w zasadzie zero, dochodzę do starego, zwalonego drzewa, poniżej którego zaczyna się lekko pogłębiać i zwalniać prąd rzeki, postanawiam zmienić nimfy, teraz na kierunkowej przywiązana jest jasno zielona plecionka z brązowym kołnierzykiem i srebrną główką, a na skoczku klasyczna bażantowa brązka z pomarańczowym kołnierzykiem i ze złotą główką. Podaję nowy zestaw lekko pod wystający konar drzewa i sprowadzam naturalnie w dół na lekkim „żagielku”, w połowie spływu zdecydowane przytrzymanie, zacięcie i na kiju czuć duży opór, ryba zdecydowanie szamocze się na wędce mącąc spokój na sennej rzece, szybko schodzi jednak w pobliże dna i tam dalej walczy zawzięcie, kilka razy odchodzi wyciągając za każdym razem po kilka metrów linki, od czasu do czasu poprawiając młynkiem. Na szczęście dużo spokojniejsza i wolniejsza woda powoduje, że ryba nie mogąc wykorzystać mocy nurtu, musi dać więcej z siebie i dzięki temu szybciej się zmęczyła. Po kilkunastu minutach, dużo spokojniejszej, walki, niż z poprzednimi potokiem, następny ponad pięćdziesięcio-centymetrowy kaban ląduje w podbieraku. Jest około czternastej, czternastej trzydzieści, znikły chmury, z nieba leje się żar, robi się niesamowicie gorąco, odpuszczam dalsze łowienie i schodzę szybko do auta, ubieram się dużo lżej, uzbrajam lżejszą wędkę dla małżonki, która katuje się na ciężką wędkę, niestety bez szczególnych efektów, w między czasie z góry schodzi p. Marcin, a bliski znajomy, Krzysztof dojeżdża autem, więc siedzimy, komplementujemy otoczenie, pijemy kawkę, odpoczywamy, i gawędzimy, oczywiście o rybach, o „rybakach”, o okazach i o wędkowaniu, czas powoli upływa w miłej atmosferze, a czas ucieka, więc pora wracać do łowienia, na „wieczorną” turę miałem zejść poniżej obozowiska, ale Krzysiu, jak to Krzysiu nie uwierzył mi, że takie kabany stoją powyżej „Eldorado” w takiej wolnej wodzie, więc idziemy znowu do góry, może coś się jeszcze miłego przytrafi. Znowu ta sam woda, i to jednego dnia co zrobić, rozpoczynamy łowienie od progu poniżej „Jamy Głowacicowej”, według, życzenia Krzysztofa schodzę pierwszy, na lince dalej nimfy, po prawdzie jest już dość późno, pora raczej nie na pstrąga, ale coś trzeba robić, a lipienia jeszcze nie wolno łowić. Powoli schodzimy w dół Krzysztof zapina klika niedużych pstrągów, ja przez dłuższy czas nie mam brania, nagle na wypłyceniu szarpnięcie, przycinam, kocioł w wodzie, kilka gwałtownych młynków i pstrąg odpada z wędki, ten wygrał potyczkę, zostawiając mnie z walącym sercem w butach. Schodzę powoli niżej, obławiam dokładnie najgłębsza jamę na tym odcinku, ustawiam się tak aby podać nimfy jak najbliżej brzegu, a nie jest to łatwe bo dość gęsto rosną tam drzewa i zwisające gałęzie bardzo przeszkadzają, osłaniając wręcz kryjówkę dużych pstrągów . Udaje mi się znaleźć małą przerwę wśród gałęzi i choć świecące prosto w oczy słońce dość znacznie utrudnia ocenę dystansu, to przy odrobinie szczęścia udaje mi się podać nimfy idealnie, linka układa się niemal równiutko, dzięki czemu udaje mi się zareagować instynktownie na branie, które nastąpiło prawie natychmiast po wpadnięciu nimf do wody. Znowu duży pstrąg, znowu znajome, tępe targnięcia wyrywające wędkę z ręki, znowu mocne zdecydowane odjazdy, staram się odciągnąć rybę od kryjówki, ale ryba nie daje się wyholować z dołka, na każde moje wybranie kilku metrów linki, odpowiada odjazdem z powrotem do swojej jamy, ja do siebie a potok do siebie, zmuszony zmieniam taktykę nie forsuję mocnego holu, ale delikatnie powolutku odciągam potoka od brzegu, manewr ten udaje się wyśmienicie, „uśpiony” nawet nie zauważa jak znajduje się na otwartej wodzie, by po kilku chwilach, kilku odjazdach, kilku ucieczkach od podbieraka, w końcu skapitulować. Zaskoczony Krzysztof robi szybko zdjęcie i piękny Sanowy pięćdziesiątak wraca do wody, a ja zmęczony, ale bardzo, bardzo szczęśliwy, wracam powoli do auta, niestety czas kończyć, czas na powrót, czas na... Dzień piękny i udany, rzeka ponownie wynagrodziła pięknymi i dorodnymi okazami ryb, dziękuję. Czas wracać do domu, do codzienności, za tydzień wrócę może w inne miejsce, może będą inne, piękne ryby, może … czas pokaże. Zdzisław Czekała
    1 polubienie
  11. Artykuł opublikowany 04-02-2010, autor: @Andre W założeniach na ten sezon był taki plan - popróbować sił na górskiej rzece. Zwłaszcza w lutym i marcu kiedy to nizinny spinningista zapada w letarg. Tak się szczęśliwie złożyło że zaległy urlop zgrał się w czasie z rozpoczęciem sezonu na pstrąga. Postanowiliśmy więc z Dzienciołem wykorzystać pięć minut i ruszyliśmy nad San w okolice Leska. Spod mojego domu wyjechaliśmy "o czasie" czyli z piętnastominutowym poślizgiem. Po drodze przeglądamy mapę i nasz wybór pada na Postołów. Planujemy zacząć koło mostu w tej miejscowości, a potem ewentualnie przemieścić się do Łączek. Gdy za Dynowem zjechaliśmy do doliny Sanu zobaczyliśmy niepokojący widok - rzeka na całej szerokości pokryta była lodem. No ale my jedziemy w górę więc nie będzie źle-stwierdzamy całkiem słusznie, jak sie potem okazało. Na miejscu jesteśmy koło dziesiątej. Dorzucamy na nogi po dwie pary skarpet, wbijamy się w "gumę" i hajda nad wodę. San w tym miejscu jest płytki, ja brodzę w woderach i bez żadnego problemu przemieszczam się na drugi brzeg i to w zupełnie przypadkowym miejscu. Dzięcioł obławia okolice mostu. Płytko, płytko- jak tu łowić cholera? Większość wobków, które przywiozłem schodzi za głęboko. Staram się wyszukiwać jakichś głębszych fragmentów wody, uskoków dna i tam podaję przynęty. Ani moje, ani Dzięcioła wysiłki nie przynoszą oczekiwanych efektów. Nic się nie dzieje. Trochę zaczynam wątpić w słuszność wyboru miejsca, a fakt że jesteśmy nad wodą sami powiększa moje zwątpienie. - Może trzeba było gdzieś indziej zacząć? - Jakoś mi to nie pasuje aby w środku zimy łowić w wodzie do kolan - mówię do Dzięcioła. Po godzinie już nie jesteśmy sami. Pojawiło się trzech spinningistów, dwóch z nich łowi równolegle z nami pod drugim brzegiem. O to mi chodziło. Jeśli mi nie idzie to przynajmniej coś podpatrzę-pomyślałem. Niewiele nam ich obecność pomogła - goście łowili tak jak my. Tyle, że my ich miejscówki obrobiliśmy pół godziny temu. Z czasem nad wodą przybywało amatorów pstrągowania. W miejscu gdzie zaczynaliśmy łowy pojawił się kolejny wędkarz i nie wchodząc do wody zaczął łowić. Po kilkunastu rzutach wyholował pierwszą rybę. Sytuacja powtarza się po kilku minutach - gość holuje kolejnego wymiarowego pstrąga. Podczas podbierania staje on na lodowym nawisie i wpada do wody razem z rybą i dwoma metrami kwadratowymi lodu. - No to już połowiłeś- pomyślałem. Ale gdzie tam za moment holuje następną rybkę tym razem niewymiarową. Nie wytrzymuję. Wychodzę z wody i idę zagadać. - Dzień dobry. Czy to miejsce jest jakieś magiczne, czy to może zasługa przynęty - pytam. - A dzień dobry - miejsce jest dobre mówi, a przynęta to nic specjalnego. Pokazał mi białego bezsterowego robala Rebela. Stoję z nim kilka minut i na moich oczach wychodzi mu do robala kolejny trzydziestak. Bierze dwie długości kija od nas i niecały metr od brzegu. Po chwili rybka spada. W międzyczasie dowiaduję się, że brania na dobre zaczynają się koło południa. I faktycznie obserwując pozostałych kilku wędkarzy co jakiś czas ktoś holował rybkę - również w miejscach w których my łowiliśmy wcześniej z Dzięciołem. - Stawaj pan koło mnie i rzucaj, biorą w sumie na wszystko - mówi widząc moje niemałe zdziwienie całą sytuacją. - Aż tak sępił nie będę - pomyślałem i kurtuazyjnie oddaliłem się o kilkanaście metrów. Mój rozmówca założył na agrafkę zieloną gumę z brokatem i po kilku rzutach zakończył łowy z kompletem. Zaprosił mnie na swoje stanowisko. -Ja muszę jechać do pracy- stwierdził. Z wielkimi nadziejami zacząłem obławiać wodę. Po kilku rzutach pierwsze branie. Jest - pierwszy z Sanu. Nie był duży ale ucieszył mnie ogromnie. Po zmianie Horneta na wahadło kolejne puknięcie. Pstrąg około 35 spada mi przy brzegu. Nadchodzi Dzięcioł. Opowiadam mu całą historię. Pogrzebał w w swoich przepastnych pudłach, wybrał jakieś robale i wziął się do roboty. Ja po tych kilkunastu minutach stania w śniegu nie czuję stóp. Idę do samochodu trochę się rozgrzać tym bardziej, że z wyjazdu na inne miejscówki zrezygnowaliśmy. W aucie wypijam pół litra kawy, zjadam snickersa i po 20 minutach jestem gotów. Najpierw idę na most. W polaroidach widać wszystko. Widać ryby na całej szerokości rzeki. Miejsce w którym ów wędkarz łowił jest lepsze od pozostałych tylko dlatego że zagłębienie dna ma tu większą powierzchnie niż pozostałe dołki. Widać z mostu kilkanaście ryb, nie tylko pstrągów. Nawet pojawiają się oczka na powierzchni wody. Często gdy łowie na rzekach koło mostu to wychodzę właśnie na most by popatrzeć na wodę z góry. Dziś nawet przez chwilę o tym nie pomyślałem, a od tego powinniśmy zacząć. Na pewno było by łatwiej. Schodzę do Dzięcioła. - I jak ?- pytam. - Trzy sztuki - mówi, a kilka spadło. Łowimy ramię w ramię na zmianę holując rybki. W pewnym momencie holujemy nawet jednocześnie, ale równie jednocześnie rybki nam spadają. Ogółem bardzo dużo ryb straciliśmy w trakcie holu. Ale duża liczba brań w pełni to rekompensuje. Oprócz pstrągów biorą też niewielkie klenie. Po powierzchni wody płyną jakieś małe czarne muszki i to do nich pewnie podnoszą się pstrągi fajnie oczkując. Widać życie w tej rzece i to nawet w środku zimy. To bardzo cieszy, zwłaszcza przyzwyczajonych do ogólnej miernoty na swoich wodach łowców. Około godziny czternastej zaczęło trochę wiać i brania osłabły. Ponadto upływający czas kazał nam powoli wyrwać się z łowieckiego amoku. Przed piętnastą ruszamy w drogę powrotną. Dzień zgodnie zaliczamy do bardzo udanych. Ja kończę z czterema pstrągami i dwoma kleniami, a Dzięcioł złowił sześć pstrągów. Największe miały po około 36 cm. Pewnie dla obytych na Sanie wędkarzy nasz wynik może być mizerny, ale my jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani. Jak na cztery i pół godziny łowów jest nieźle. Prawdę mówiąc miałem małe obawy jadąc na San, ale porzekadło wędkarskie mówi, że jak ryba jest to bierze, a w Sanie ryb nie brakuje. Piękne widoki, woda kryształ, duża liczba brań - czego chcieć więcej ? Już wiem że dla mnie to będzie wspaniała alternatywa na martwy sezon, bo pewnie już od kwietnia przepadnę nad Wisłokiem. W drodze powrotnej już kombinujemy kiedy tu znowu wrócimy... Andre
    1 polubienie
  12. Artykuł opublikowany 27-08-2009, autor @mapet77 Jestem nowym użytkownikiem tego portalu (jakże mi bliskiego, w końcu mieszkam w Rzeszowie-stolicy Podkarpacia od urodzenia) i może się wymądrzę pisząc ten artykuł, jednak zastanawiam się jak wielu z nas zadało sobie to tytułowe pytanie. Czy faktycznie, w poszukiwaniu tej ryby życia zrobiliśmy już wszystko? Nie jest tajemnicą, że od 3,5 roku mieszkam w Irlandii, kraju gdzie populacja ryb jest o niebo większa niż samych Irlandczyków i wydawać by się mogło, że tutaj każdy złapie swoją rybę życia o ile trafi przynętą do wody a nie na pobliskie drzewo. Jednak nie jest to takie łatwe. Sam na początku tak myślałem, gdy na pierwszej wyprawie na ryby zerwałem po godzinie spinningowania dwie ryby, które mogły być moimi największymi okazami i to łowiąc na torfowisku o powierzchni nieprzekraczającej 2-3 ha. Oczywiście miałem pożyczony sprzęt-wędzisko, kołowrotek i kilka przynęt, w tym wypadku dżerków, które wielkością mnie przeraziły - kiedy położyłem jedną z przynęt na dłoni to niewiele jej brakowało do zajęcia całej jej powierzchni. Rozochocony tymi wynikami w następnym tygodniu stałem już nad tą samą wodą z pierwszym w moim życiu wędziskiem dżerkowym i pudełkiem przynęt. Jednak tym razem już nie było tak łatwo. Próbowałem wszystkich przynęt, na różne sposoby: wolno, szybko, jednostajnie zwijając, podszarpując itp. i …NIC. Nawet wyjścia do przynęty. Kilka kolejnych wypraw w to samo miejsce i szczupaki jakby się pod ziemię zapadły-martwa woda. Po kilku kolejnych wypadach nad to bagienko, jak je nazwałem przestałem się już więcej znęcać nad moim obolałym ramieniem i zmieniłem łowisko. Kolejna miejscówka wyglądała podobnie, podobna charakterystyka wody-dołek torfowy „pośrodku niczego”. Istna dzicz, ale skoro w wodzie kilometr obok były ryby to dlaczego w tym zbiorniku miało ich nie być? Nie rozwodząc się dłużej nad tym pytaniem posłałem mojego SLIDERA 10 w kolorze makreli najdalej jak tylko potrafiłem i przynęta jeszcze była w locie a ja do kolegi walę taki tekst: „Nie wiem, czy w tym miejscu coś złapiemy bo…” i usłyszałem plusk mojej przynęty o taflę wody. Zacząłem zwijać zestaw i po trzech ruchach korbką” potężna siła” po drugiej stronie zestawu próbowała wciągnąć mnie do wody, a że stałem na skarpie to prawie się to zakończyło nieplanowaną kąpielą. Nawet nie zdążyłem dokończyć mojej wypowiedzi do „zielonego” w temacie wędkowania kumpla. On zajmując pozycję obok mnie posłał swojego SALMIAKA do wody wzdłuż brzegu z nadzieją, że też przeżyje wspaniałą przygodę i… po 5 minutach obaj mieliśmy ryby na brzegu. Mój pierwszy Esox Lucius w pierwszym rzucie na dziewiczej wodzie miał 79cm a jego „zaledwie” 68 czy cos takiego. Oczywiście poprzednie jeziorko już się nie liczyło dla mnie, skoro na nowym, w pierwszym rzucie miałem rybę i to jaką!!! Ale i tu okazało się, że następna eskapada była bezowocna. Udało mi się nawet popróbować swych sił w zimie, w grudniu i nic. I znalazłem kolejne jezioro i kolejne poznawanie wody od nowa, już po sezonie spędzonym na bezowocnym czesaniu wody przynętami na różne sposoby postanowiłem, że będzie to jedyne jezioro na którym się skupię i poświęcę trochę więcej czasu niż dotychczas na pozostałych dwóch. I tak się też stało. Mój zwiad rozpocząłem od pogawędki ze sprzedawcą z wędkarskiego i on mi podpowiedział parę dobrych miejsc na tym akwenie. Było to stosunkowo duże jezioro w porównaniu do poprzednich bo „aż” około 15-20 ha. I po przyjeździe nad wodę okazało się, że tylko z jednego miejsca da się połowic, natomiast reszta brzegu była kompletnie niedostępna. I nasuwa się pytanie: zmieniać miejsce czy skupić się na tej wodzie? Otóż zacząłem od konkretnego poznawania tej wody. Po pierwsze znalazłem dogodne miejsce na brzegu, z którego mógłbym połowic na martwą z gruntu (żywiec w Irlandii zabroniony!!!) z w miarę wygodnym dojściem do wody, z wolnym pasem od trzcin i w niedalekiej odległości do parkingu. Wszystkie te czynniki odpowiadały mi jak najbardziej. Ale czy rybom to miejsce odpowiadało??? Odpowiedz przyszła już po kilku wyprawach. Okazało się, że głębokość w tym miejscu była „łowna” tzn. około 4m, jednak po kilku późniejszych, bezowocnych wyprawach okazało się, że taka sama głębokość byłą na przestrzeni kilkudziesięciu metrów kwadratowych. Po prostu był to podwodny blat, bez jakichkolwiek podwodnych atrakcji skupiających ryby. Mało tego wiatr z tej strony jeziora wiał głównie „w plecy” więc wszystkie drobne organizmy unoszące się w wodzie po prostu odpływały pod przeciwległy brzeg, wabiąc wszystkie mniejsze rybki, ulubiony pokarm drapieżników zamieszkujących ten akwen daleko poza zasięg moich zestawów. Pomocna okazała się również znajomość z poznanym nad tym zbiornikiem stały bywalcem – Tonym Somersem, irlandzkim wędkarzem, którego jak mnie zauroczyły „Zielone Damy”. On pokazał mi jego ulubione miejscówki, z których wyciągnął już sporo ryb powyżej 10 funtów, czyli 4,53kg (1 lbs=0.453kg) w zależności od pory dnia czy innych czynników i tak zaczęło się nasze wspólne wędkowanie. Nie podlega żadnej dyskusji, że czynniki atmosferyczne jak ciśnienie, wiatr (kierunek i prędkość), pora dnia czy fazy księżyca mają wpływ na nasze wyniki – jest to więcej niż pewne. Ale czy aby zawsze zrobiliśmy wszystko w celu zlokalizowania i sprowokowania do brania obiektów naszych westchnień, czyli tych największych ryb? Wiele razy nad wodą spotyka się wędkarzy którzy przyjeżdżając na łowisko rozpoczynają „wyścig szczurów”, aby tylko jak najszybciej dorwać się do obiecująco wyglądającego skrawka wody i po zarzuceniu zestawów rozsiadają się wygodnie w fotelach i czekają na branie. I przez następne kilka godzin, siedzą wciąż w tym samym miejscu i czekają na cud a najgorsze jest jak wędkarzowi kilkanaście metrów obok ryby biorą jak szalone. Wtedy winnymi całej sytuacji są: ciśnienie, faza księżyca, wszędobylskie kormorany pustoszące wodę, recesja, mięsiarze itd. itp. Chyba jest niewielu z nas, którzy po nieudanym dniu próbowało przeanalizować sytuację. Ja do niedawna byłem jednym z nich jednak teraz mam troszeczkę inne spojrzenie na ten temat. Po pierwsze, gdy wybieram się na ryby to wybieram miejsce, z którego poprzednio już ktoś wyjął sporych rozmiarów okaz. Nie ma nic gorszego niż wyjazd na ryby nad wodę w której średnia długość poławianych ryb mieści się w przedziale ledwo ponad wymiar. Jeśli mamy do wyboru: wyjazd nad rzekę lub wyjazd nad malutką żwirownię, której brzegi często okupowane są przez tych samych wędkarzy (co można poznać po zaparkowanych w pobliżu samochodach), którzy wiecznie narzekają że tu nie ma ryb to ja wybrałbym tą pierwszą opcję. Z dwóch powodów: spektrum ryb w rzece, na które możemy zapolować jest o wiele szersze niż w żwirowni czy innym niewielki zbiorniku (nie myślę tu o żwirowniach dużych jak np. Czarna Sędziszowska), oraz drugi powód to zmienność struktury dna i ukształtowania brzegów w rzece pozwala nam na przeczesanie wszystkich ciekawie wyglądających miejscówek. No i na rzece nic nas nieograni cza do spakowania swojego sprzętu i poszukania nowego, bardziej obiecującego miejsca. W zasadzie nic oprócz ilości sprzętu jaki zabieramy nad wodę a z reguły wszyscy wiemy jak to wygląda w rzeczywistości: mamy ze sobą tyle tobołów, że czasami sami zastanawiamy się po co nam to wszystko. Po drugie, jak tylko mam okazję to wybieram się na ryby z kompanem, gdyż nie ma nic lepszego niż możliwość odezwania się do kogoś, kto ma te same zainteresowania co my ale obecność drugiej osoby na łowisku to także dwie wędki więcej, które pozwolą szybciej przeszukać większą powierzchnię wody i wykorzystać wszystkie dostępne metody i przynęty. Często zdarza się, że zarzucamy nasz zestaw do wody tak po prostu, przed siebie, jak najdalej i siadamy wygodnie oczekując brania (też tak robiłem), nie mając pojęcia co pod wodą się dzieje. Czasami źle dobieramy metodę połowu do panujących warunków, np.; drapieżniki biją jak szalone w ławicę rybek a my łowimy z dna lub poza strefą żerowania. Ja wiem, że każdy po zauważeniu ataku ryby próbuje umieścić swój zestaw jak najbliżej. Jest to jak najbardziej trafna decyzja, z tym że musimy pamiętać o ostrożności z przerzucaniem zestawu, bo możemy uzyskać efekt zupełnie odwrotny od zamierzonego. Po trzecie, zacznijmy łowienie od wysondowania dna łowiska, w celu poszukania potencjalnych kryjówek naszych przeciwników z którymi przyjdzie nam się zmierzyć. Oprócz tego zwróćmy uwagę na występowanie pokarmu naturalnego na danym odcinku rzeki czy na danym łowisku. Jeśli zauważyliśmy oczkowanie drobnicy to podajmy naszą przynętę wielkością zbliżoną do żerujących uklei czy płoci czy innego białorybu. Starajmy się utrzymać nasz zestaw w strefie wody w której odkryliśmy występowanie pokarmu naturalnego. No dobrze, ktoś zapyta a co jeśli po przybyciu na łowisko nie stwierdzimy obecności żerujących drapieżników jednak o ich obecności w danym miejscu jesteśmy przekonani? Wtedy nie pozostaje nic innego jak eksperymentowanie z różnymi przynętami zaprezentowanymi na różne sposoby. Czasami są takie dni, że drapieżniki zupełnie ignorują sztuczne przynęty, więc może spróbować podać na zestawie żywą lub martwą rybkę? Ja wiem, że wiąże się to z noszeniem ze sobą dużej ilości sprzętu ale może właśnie to jest odpowiedź na tytułowe pytanie? Pamiętam kilkanaście lat temu, siedząc u ujścia Strugu do Wisłoka i łowiąc na żywca podanego na zestawie spławikowym podszedł do nas wędkarz z zapytaniem czy może sobie z boku porzucać. A dlaczego nie i tak w tym miejscu nic nam nie wzięło więc patrzyliśmy na gościa z politowaniem . Aż tu nagle widzimy faceta walczącego z niezłym kawałkiem „mięsa” i to pośrodku naszych zestawów!!! Musieliśmy zwinąć nasze wędki, aby hol zakończył się bezpiecznie i po chwili gościu podbierał szczupaka około 4-5kg. W szoku byłem!!! Zwykła wahadłówka czy inna błystka okazała się skuteczniejsza od apetycznych karasi??? Nie mogłem w to uwierzyć. I najważniejszy chyba czynnik w całej tej układance to systematyczne łowienie w kilku wybranych przez nas miejscach, w których już mieliśmy kontakt z rybą lub słyszeliśmy od innych kolegów wędkarzy, co się raczej nie zdarza, gdyż każdy ma swoje tajemne miejscówki, których nawet na torturach nie wyjawi. Znajdźmy sobie kilka stanowisk, najlepiej z dala od innych i systematycznie próbujmy wszelkich możliwych sposobów aby tylko przechytrzyć nasze wyśnione okazy. Jeśli już wysuną Wam się jakieś wnioski z waszych zasiadek to proponuję robić szczegółowe notatki, zawierające informacje typu: kierunek wiatru, pozycja zarzuconych zestawów, głębokość, rodzaj i wielkość przynęty, temperatura powietrza (wody, o ile istnieje możliwość sprawdzenia), ciśnienie atmosferyczne, faza Księżyca i wiele innych czynników, które mogą wydawać się nieistotne lub błahe a zobaczycie, że w przyszłości zaowocuje to w postaci regularności w połowach ryb. Ja prowadzę takie notatki od lutego ubiegłego roku (sezon połowu Esoxa trwa na wyspie 365 dni) i po tak krótkim czasie, dochodząc do pewnych wniosków już wiem, kiedy warto spróbować swoich sił w starciu z wymarzonym okazem. Najważniejsze na zakończenie dodam, że łowienie może być nieprzewidywalne i może nas zaskoczyć w każdej chwili i całkowicie zburzyć dotychczasowe nasze spostrzeżenia. Jednak nie załamujmy się od razu, zbieranie notatek trwa latami, najlepsi łowcy okazów na Wyspach mają „dzienniki” z przed 20 lat i nadal informacje w nich zawarte służą im do dziś. Jak wrócę w październiku tego roku to postaram się wykorzystać nabyte doświadczenie na naszym rodzimym Wisłoku. Wierzę, że są jeszcze miejscówki z których można wyciągnąć nie jeden okaz. Sam miałem kilkakrotny kontakt w tym samym miejscu (oczywiście go nie zdradzę) z „czymś” co w ogóle nie dało się podciągnąć do powierzchni i do dziś jestem przekonany, że mógł to być duży szczupak lub sum. Raczej upierałbym się przy tym pierwszym (choć suma nigdy nie złowiłem), gdyż zdecydowanie na wędce dało się wyczuć szamotanie łbem na boki, charakterystyczne dla „Zielonego Predatora” (predator z ang. znaczy drapieżnik). Myślę, że jesień tego roku zweryfikuje moje spojrzenie na to zagadnienie. Może dostanę od losu kubeł zimnej wody, na który to z utęsknieniem czekają forumowicze z innego portalu wędkarskiego. Zobaczymy jednak jedno jest pewne-zupełnie inne mam podejście do wędkowanie spędzając trzy lata w Irlandii. I jeszcze jedno, taki „ostatni rzut”: zachęcam do wypuszczenia Waszej pierwszej dużej zdobyczy, zobaczycie jaką to może sprawić frajdę. I nie na miejscu są uwagi, że nie miałem aparatu i musiałem ją (zdobycz) wziąć do domu, żeby udowodnić jakim jestem wędkarzem wyśmienitym. Ten pierwszy okaz na zawsze pozostanie w Waszej pamięci a wędkarstwo to nie dziedzina sportowa, w której trzeba coś komuś udowadniać. Wędkarstwo to sposób na miłe spędzenie wolnego czasu w otoczeniu wspaniałej przyrody i wspaniałego towarzystwa. Połamania!!! @mapet77
    1 polubienie
  13. Artykuł Opublikowany 29-11-2008, autor @opat Życie archeologiczne rzuciło mnie na przełomie września i października bieżącego roku w okolice Tulczy (rum. Tulcea), miasta usytuowanego u wrót wielkiej Delty Dunaju. Odkąd dowiedziałem się, że czeka mnie eskapada w te diabelskie mokradła, z każdym dniem opracowywałem plan podboju tamtejszych, ponoć niewyczerpalnych, łowisk. Marzenia marzeniami, ale przecież nie wyjechałem tam na wędkarski piknik! Trzeźwość triumfowała. Mój nadrzędny cel leżał przecież gdzie indziej, mieścił się pod powierzchnią gruntu, nie zaś w wodzie. Nie zabrałem więc ani jednego woblera, kopyta czy nawet okoniowego „paprocha”. O wędkach nie było nawet mowy. Faktycznie, na miejscu okazało sie, że o swobodnym wędkowaniu mogę właściwie pomarzyć. Odludna lokalizacja bazy, brak regularnego transportu i wreszcie znikoma szansa na nawiązanie kontaktu z jakimkolwiek poinformowanym wędkarsko tubylcem (zwykła bariera językowa). Zapowiadał się miesiąc na bezrybiu. Zbawienie przyszło niespodziewanie. Jeden z kolegów posiadał w w zachodniej części Rumunii znajomego. Ten nie wahał się ani chwili, odpalił swoją nienajgorszej jakości Dacię i popędził 800 km z miasta Timişoara (bo tam właśnie mieszkał) w kierunku Tulczy. Zabrał ze sobą kuzyna, zapalonego wędkarza wyposażonego w całą masą sprzętu. Tak przynajmniej uparcie opisywał swoje zasoby do momentu, kiedy ich nie zobaczyłem na własne oczy, zmęczone już nieco cujką, miejscowym specyfikiem dla twardzieli. Cel na najbliższy dzień był więc jasny – Delta Dunaju w całej swej okazałości. W Tulczy wynajęliśmy łódkę z przewodnikiem. Zachowanie dziecinne? Nigdy! Pływanie na własny rachunek gęstą siecią kanałów i odnóg Dunaju skończyć się może bowiem przykrym zabłądzeniem, w konsekwencji nawet specjalnie zorganizowaną akcją poszukiwawczą. Szybko okazało się, iż na tamtejszych łowiskach obowiązują dwie przeciwstawne reguły: 1) wytyczone są rezerwaty, gdzie nie można dokonywać jakichkolwiek czynności zagrażających lokalnemu ekosystemowi, 2) w każdej innej strefie łowić można, ile dusza zapragnie (i jak tylko zapragnie!). Kolega wędkarz, chcąc zaimponować „zielonym” przecież Polakom, opisywał skrupulatnie swoje ulubione metody połowu. Pierwsza, czyli spinning (tej nazwy nigdy wcześniej nie słyszał) przedstawiała się u niego następująco: potężny trzymetrowy teleskopowy kij o wyrzucie 30-60 g, żyłka 0,28 mm oraz „aż” dwie kolorowe błystki (wahadłówka i obrotówka) bardziej słusznych rozmiarów. Zapytany z ironią, na jakiego potwora będziemy tutaj polowali, odpowiedział bez namysłu – „szczupak i okoń”. Cóż, wydawało mi się, że dano mi niepowtarzalną okazję stanąć oko w oko z naddunajskim sumem. Pierwsze rozczarowanie. Drugą ulubioną metodą tego człowieka był typowy grunt. Ponownie masywne wędzisko, żyłka min. 0,30 mm oraz hak 6. Przynęta? Żadna niespodzianka, ubóstwiana w Dobrudży mamałyga. Ponoć ryby to „kupują”. Obserwowałem cały ten spektakl przygotowawczy, podsyłając od czasu do czasu koledze wędkarzowi garść nowych pytań. Wśród nich fundamentalne – „czy można tu łowić równolegle na spinning i grunt” oraz „czy obowiązują jakiekolwiek limity połowów”. Odpowiedzi były szybkie i przejrzyste, zawsze identyczne – „no”, co Rumuni wymawiają po prostu „nu”. Oznacza to rzecz jasna „nie”. Brak ograniczeń, samowolka. Po trwającym dwie godziny zwiedzaniu ciekawych miejscówek delty wpłynęlismy na interesujące (w opinii przewodnika) łowisko. Widząc jak kolega wędkarz z przejęciem posyła wielką wahadłówę w stronę powalonego i częściowo wystającego ponad lustro wody korzenia, byłem niemal pewny, że czają się tam niewyobrażalne potwory. Metrowe szczupakowate bestie albo chociaż kilogramowe okonie. O sumach, które ciągle plątały mi się w głowie, nie śmiałem nawet marzyć. Wyobraźnia podróżowała jednak swoją drogą. Wędka dość szybko została zmuszona do wysiłku. Podekscytowany Rumun wyholował (w ekspresowym tempie) szczupaka długości około 30 cm. No nic, pomyślałem. Zabawa dopiero się zaczyna. Sposób w jaki człowiek ten manifestował swą radość po złapaniu tego młokosa nie dawał mi jednak spokoju. Szybko okazało się, że cel jest tu jeden, bardzo prosty i zarazem mało szczytny. W głowach kolegi wędkarza rodził się jeden cel – nałowić masę „pistoletów" i do wora z nimi! Sam dostałem szansę złowienia „bestii”. Za którymś razem w prowadzoną przeze mnie wahadłówkę uderzył niewiele większy szczupaczek (mniej niż 40 cm). Też mi sensacja. Kiedy usiłowałem go odhaczyć, a następnie wypuścić, trzej obecni na łódce Rumuni zorganizowali jednogłośny protest. Wasz kraj, wasz obyczaj, pomyślałem. Lubicie żreć zupy z młodocianych szczupaczków, wasza sprawa. Zobaczyłem tam coś, co było (i jest nadal) dla mnie niepojęte. Niewielkie szczupaki biły w bylejakie przynęty, jak nawiedzone (podobnie okonie). Złowienie piętnastu albo nawet dwudziestu takich sztuk w ciągu 4 godzin nie jest nad Dunajem jakąkolwiek rewelacją i powodem do dumy. To jednak mało mnie wówczas obchodziło. Zastanawiał natomiast zupełny brak regulacji tamtejszych przepisów. A może jednak funkcjonują nad deltą jakieś znormalizowane kryteria połowów, tylko akurat ja trafiłem w grono „profesjonalnych” kłusoli? W to śmiem mimo wszystko wątpić. Podobne „mięsożercze” zapędy widziałem wszędzie. Wszyscy zachowywali się zupełnie bezstresowo, swojsko; wędkarze pokroju kolegi „moczykija” oraz świetnie ubrani i wyposażeni w najlepszej klasy wędziska kolesie poławiający z błyszczących łódek. Wniosek więc nasuwa się jeden. W Rumunii tak wolno! Czarę goryczy przelewa ponadto w tamtejszym środowisku poławiaczy ryb procedura uśmiercania zdobyczy. Nie ma mowy o używaniu jakiejkolwiek pałki czy nawet kamienia. Żywe ryby wrzuca się wprost do wora. Podobno gdy umierają powoli, nie zaś śmiercią gwałtowną, dłużej utrzymują swój niepowtarzalny smak. „Lepiej smakuje wówczas zupa” – cytuję przewodnika wyprawy. Po powrocie byłem mocno zniesmaczony. Delta Dunaju to niesamowite bogactwo ryb (choć tych wielkich na oczy nie widziałem) i jednocześnie rejon niesamowitej presji wędkarskiej, co pociąga za sobą niekontrolowaną eksploatację środowiska naturalnego. Jak na razie autochtoni śmieją się, jak tylko potrafią. Ryb im wszak teraz nie brakuje, ale co będzie w przyszłości? Pytam chyba retorycznie. Nazajutrz po naszej wyprawie kolega wędkarz zorganizował sobie samodzielną wycieczkę nad pobliskie jezioro z nadzieją na połów gatunków karpiowatych. Zabrał ze sobą osławioną mamałygę i w ciągu 10 godzin wędkowania „wydarł” wodzie 150 sztuk karasi oraz leszczy. Największe mierzyły nieco ponad 30 cm. Wieczorem superłowca przyjechał do naszej bazy, po czym z uśmiechem przekazał nam reklamówkę konających „japońców”. Leszcze już dawno zdechły, nie ta kondycja. Ostatnie jego słowa zwaliły mnie z nóg – „my już jedziemy do Timişoary, nie damy rady tego zjeść, weźcie sobie”. No właśnie, nie damy rady zjeść! Nad wodą nigdy o tym nie myślą… Punkt napraw łodzi Jeden z prostych jak strzała naddunajskich kanałów Tu się łowi głównie z łodzi Triumf rumuńskiego wędkarza - okoń "dwudziestka" Przewodnik wyprawy (z lewej) i jego broń "niespodzianka" dla wędkarzy... Te okonie miały więcej szczęścia, nie zdechły w worku... Standardowy widok na wędkarskim stanowisku w Delcie Dunaju Teraz Twoja kolej, ja idę zapalić... Cel osiągnięty, będzie zupa! Dariusz (opat) Król
    1 polubienie
  14. Artykuł opublikowany 06-05-2009, autor @wifer Gdyby ryby miały głos i zechciały do nas przemówić, pewnie posłużyły by się słowami Agnieszki Osieckiej ”... Skoro wiem, że nie ma piekła, będzie dobrze bym uciekła. Byle z kim i byle gdzie. A więc jeśli Bóg pozwoli, nie zabijaj mnie powoli. Zrób to raz, dwa, trzy...” Uważamy się za społeczeństwo nowoczesne, zasobne i coraz lepiej wykształcone. Jednak gdzieś w podświadomości cały czas mamy zakodowaną chłopską maksymę ”...Chłop żywemu nie przepuści Uważamy się za społeczeństwo nowoczesne, zasobne i coraz lepiej wykształcone. Jednak gdzieś w podświadomości cały czas mamy zakodowaną chłopską maksymę ”...Chłop żywemu nie przepuści, jak sie żywe napatocy, nie pożyje se a juści...” jak śpiewał Kazimierz Grześkowiak. I z takim chłopskim zacięciem „wędkarz polski” idzie nad wodę uprawiać sport wędkarski. I niech sobie żywe nie myśli, że śmierć przyjdzie szybko i bezboleśnie. Najpierw wyciągnięte okaleczone stworzenie z hakiem w gardzieli, poocierane siatką podbieraka, uchwycone twardą męską ręką gladiatora pogromcy, czasem półmetrowych wodnych niemych stworzeń, zostanie poddane oględzinom. Okazuje się że złośliwy los umieścił na zestawie mało atrakcyjne kolczaste stworzenie, któremu za bardzo posmakowała przynęta, która po zbyt późnym zacięciu ugrzęzła w przełyku. Kombinując więc wszystkim co jest pod ręką w końcu wyrywa swój złoty hak z nadszarpniętej paszczy wodnego kolczastego potwora. I teraz zaczyna się poważny problem: co zrobić z okazem wielkości 25cm. Za duży aby od razu zwrócić mu wolność i za mały aby jako jedyna zdobycz znalazła się na patelni. Tak dumając i zastanawiając się nad złotą maksymą polskiego wędkarza „co na kiju to po ryju” i przyglądając się zielonkawo złotej rybce oczekuje, aż odezwie się do niego błagając o wolność i obiecując spełnienie 3 życzeń. Czeka, nie zdając sobie sprawy, że stworzenie z każdą sekundą ma mniejsze szanse na przeżycie. Jeżeli więc i na twojej wędce zatrzepoce mały drapieżca nie znający jeszcze zagrożeń czyhających na niego nad wodą, pamiętaj - ryby są piękne, ale gdy żyją. Dlatego ...nie zabijaj go powoli, lecz zwróć go wodzie w jak najlepszej formie. Większość gatunków ryb ma już swoje wymiary ochronne. Jednakże są to tylko wymiary minimalne. Wędkarstwo polskie jeszcze nie dorosło do ustanowienia wymiarów maksymalnych a nawet propaguje się wyławianie ryb największych, określając ich złowienie mianem „sukcesu” . Było by to jeszcze do przyjęcia gdyby okazy te wracały do swojego naturalnego środowiska. Niestety wiele pism wędkarskich nadal propaguje wędkarstwo jako pozyskiwanie wielkich ryb do jedzenia. Sugerują to regulaminy zgłaszanych rekordów gdzie zgłaszane okazy muszą mieć określoną wagę. Można więc wnioskować że, mimo coraz mniejszej ilości zamieszczanych tam zdjęć ryb na tle meblościanki, okazy zamiast powrotu do wody, znalazły miejsce na patelni. A taką postawę powinno się karać, nie nagradzać tzw. medalami. Trzeba mieć świadomość, że mocno zbudowana, duża ryba, przetrwała naturalną selekcję, w dużej mierze dzięki dobrym genom. Dlatego ten potencjał genetyczny należy zachować w następnych pokoleniach. A prawdziwym bankiem genów może być tylko ryba której udało się przeżyć w naturalnym środowisku wiele lat, unikając każdego dnia czyhających na nią zagrożeń. Jeżeli więc chcemy choć raz w życiu mieć na wędce szczupaka powyżej 150 cm, suma powyżej 2 m, leszcza którego waga przekracza 10 kg czy bolenia większego jak 1 m. – czyli okazy o jakich dzisiaj można poczytać tylko w starych publikacjach, dajmy im szansę dorosnąć do takich rozmiarów. Poza tym im większa ryba, tym w przyszłości da więcej zdrowego narybku. Właśnie choćby dlatego warto tzw. medalowym okazom zwracać wolność. Cieszmy się fotografią mając nadzieję na kolejne spotkanie z jeszcze większym okazem. Naturalnie nie należy złowionych ryb godzinami traktować jako przedmioty i rekwizyty do pamiątkowych fotografii. Zwierzętom nie wolno zadawać bólu, męczyć ich lub bez powodu zabijać. Taki jest zapis w ustawie która obowiązuje również wędkarzy, także tych łowiących „na żywca”. Pamiętajmy, że zabijanie dużej ryby zabija na dłuższą metę równowagę łowiska. Szczególnie akwenów zamkniętych jakimi są w większości nasze wody. Zdrowe łowisko powinno dysponować zdrowym stosunkiem ryb młodych do starych, ponieważ inaczej nie jest zachowana równowaga biologiczna. Natomiast struktura wiekowa większości naszych wód zamiast wyglądać jak piramida, wygląda jak szeroki cokół z cienką szpicą. To jest powodowane zabieraniem większości ryb, będących powyżej wymiaru ochronnego. Wprawdzie można często łowić wymiarowe ryby, ale złapanie okazu należy do rzadkości. Regularne połowy dużych okazów są praktycznie niemożliwe. To kolejny powód do wypuszczania ryb. Satysfakcja z darowania życia wodnemu stworzeniu będzie o wiele większa niż w przypadku poniewierania jej resztek na patelni, tym bardziej że wiekowe egzemplarze raczej rewelacyjnie nie smakują. Na szczęście coraz większa ilość wędkarzy głównie młodego pokolenia zaczyna dostrzegać prawdziwy smak wędkarstwa stosując zasadę „złów i wypuść” Więc jeżeli dane ci będzie spotkanie z wielką rybą, np. taką jak w art. „SUM GIGANT” umieszczonym na RYBOBRANIU.PL, daruj życie - nie zabijaj. Bardzo popularną i jednocześnie najbardziej barbarzyńską metodą połowu ryb drapieżnych jest „żywcówka”. Istnieje mniemanie, że skoro ryba nie wydaje dźwięków, nie krzyczy z bólu, to nie cierpi. Taki pogląd jest bardzo wygodny dla zagłuszenia sumienia oprawcy bezbronnego stworzenia. Ale gdyby porównać nabitą na kotwicę małą płotkę umierającą z bólu i czekającą na śmierć w paszczy swojego naturalnego wroga, z podobnym obrazem człowieka, wtedy cierpienie wyglądałoby inaczej. Wielu wędkarzy skuszonych skutecznością tej metody masowo morduje małe rybki, skazując je na kilkugodzinne męki na haku, nie zdając sobie nawet sprawy z wielkości szkody wyrządzanej środowisku. Zadaniem ryby drapieżnej jest segregacja słabej lub chorej populacji narybku. Ofiarą każdego drapieżnika w pierwszej kolejności padają więc egzemplarze osłabione, z bardzo prostej przyczyny. Jest to po prostu łatwiejsza zdobycz. Wykorzystując tą skłonność drapieżników, wędkarze celowo i świadomie okaleczają zdrowy narybek, miotając nim na wszystkie strony po łowisku. A przecież mogłyby one w przyszłości sprawić znacznie więcej radości jako dorosły rybostan. Nie zapominajmy, że płoć i karaś czyli gatunki najczęściej goszczące na żywcówkach, w sprzyjających warunkach dorastają nawet do 3 kiligramów. Przeciętny „żywczarz” w ciągu sezonu szczupakowego skazuje na męki w ten sposób ponad 100 małych rybek. Miejsce w którym bytował taki wędkarz sadysta łatwo jest rozpoznać, gdyż często na brzegach leży śnięty rybi drobiazg. Jeżeli więc chcesz być postrzegany jako wędkarz świadomy swojego postępowania a bardzo chcesz podać rybie drapieżnej naturalną przynętę, stosuj metodę „martwej rybki” i … nie zabijaj ich powoli tylko zrób to raz, dwa, trzy… Sezon szczupakowy trwa właściwie cały rok z krótką zimową przerwą. Znakomita większość braci wędkarskiej preferującej metody statyczne, bardzo często jedną z wędek stawia z żywcem. Przeważnie taka wędka zastawiona jest w pewnej odległości od wędkarza, który zajęty jest głównie spławikowaniem czy przepływaną a zdarza się też, że spinningowaniem. W miejscach gdzie akwen wodny położony jest w niewielkiej odległości od zabudowań, można też zaobserwować osobnika - pobliskiego mieszkańca łowiska, który pozostawia zastawione żywcówki odpowiednio umocowane zupełnie bez opieki na wiele godzin, obserwując je z domu. Dzięki temu zanim "wędkarz" zauważy ruch na żywcówce, drapieżnik głęboko połyka przynętę. Często są to ryby niewymiarowe, które już do wody nie wracają a nawet jeżeli wędkarz zdecyduje się na wypuszczenie ryby z okaleczonymi skrzelami czy przełykiem, jej los jest z góry przesądzony. Nie mam zamiaru nikogo przekonywać, ani namawiać do wypuszczania wszystkich złowionych ryb, ale ku uciesze , coraz częstsza jest opinia o konieczności zwracania wolności okazom różnych gatunków. Są one skarbami naszych wód, a skarby trzeba chronić, a nie grabić. Problem „ nie zabijaj” to nie tylko problem etyki, ale przede wszystkim świadomości. Wiesław Furmański (wifer)
    1 polubienie
  15. Artykuł opublikowany 16-10-2007, autor @wifer San – rzeka nieokiełznana, nieodgadniona, pełna tajemnic. Jest jak magiczna księga, którą otworzyć może tylko ten który pozna do niej odpowiednie zaklęcie. A wtajemniczonych jest obecnie niewielu. Ci nieliczni obdarzeni są przez nią skarbami w postaci wielkich medalowych ryb i niezapomnianymi wrażeniami z bezpośrednich spotkań z wodną i przybrzeżną fauną. Do początku lat dziewięćdziesiątych rzeka na naszym odcinku, a więc od ujścia Wisłoka do ujścia Tanwi toczyła brunatne lepkie wody, które w okresie letnich upałów zakwitały kożuchami płynących glonów. Przejrzystość była tak niewielka, że wchodząc do wody po kolana ciężko było dostrzec stopy. Mimo to pulsowała życiem. Powierzchnia wody nieustannie rozbijana była zespołowymi atakami boleni i sandaczy a z głębszych miejsc na płycizny wychodziły na polowanie kilkudziesięcio kilogramowe sumy. Niezliczone ilości drobnej ryby wyskakujące ponad powierzchnię wody wabiły krzykliwe rybitwy, akrobatycznie atakujące rybi drobiazg z powietrza. Z brzegu do wody leciało setki kul zanętowych a siatki przepływankowców i gruntowców pełne były leszczy, cert, świnek, kleni. Często zdarzały się też wielkie karpie i amury. Entuzjaści spinningu, brodząc po wypłaceniach polowali na wielkie drapieżniki. Ich częstymi zdobyczami były medalowe sumy, sandacze i bolenie. Klenie, leszcze, karpie, brzany a nawet świnki traktowane były przez spinningistów jako cel przypadkowy i niezamierzony tym bardziej, że używało się ciężkich zestawów z żyłką o średnicy 0,35 mm. Nawet szczupak traktowany był wówczas jako odskocznia w okresach mniejszej aktywności suma króla Sanu. Lata dziewięćdziesiąte to przebudowa mostów i umocnień brzegowych oraz stopniowe i sukcesywne czyszczenie się wody. Koryto rzeki znacznie się wypłyciło i w wielu miejscach na całej szerokości przybrało jednolity charakter. Powierzchnia wody ucichła, rybitwy stały się rzadkością a wędkarze coraz częściej powracali ze swoich wypraw o kiju. Z czasem ścieżki zarosły zielskiem i łoziną. Większość wędkujących skierowała się na wody stojące o których wcześniej nikt nawet nie chciał słuchać. Poszła w świat fama, że w Sanie prędzej zobaczyć można bobra czy wydrę niż złowić przyzwoita rybę. Czy rzeczywiście obecnie złowienie dużej ryby to przypadek? Otóż nie! Po prostu woda zmieniła swoje oblicze. Ryb w Sanie nie brakuje, natomiast aby łowić trzeba się rzeki nauczyć na nowo radykalnie zmieniając swoje przyzwyczajenia. Dowodem na to niech będzie złowiony w ubiegłym roku przez kol. Jana Nakonieczny z Piskorowic, niewielkich rozmiarów jesiotra. Ryba ta nie była widoczna w tych okolicach od początku lat siedemdziesiątych. Trudno jednak powiedzieć czy osobnik ten nie był przypadkiem uciekinierem ze stawów hodowlanych. Faktem jednak jest że branie nastąpiło na wędkę gruntową na czerwone robaczki a po sfotografowaniu wrócił do rzeki. Nadal prawie co roku słychać wieści, że ktoś złowił suma powyżej 30 kg. a nawet trafił się okaz około 50 kg. Osobiście tego potwierdzić nie mogę, jednak w każdej plotce jest trochę prawdy. Również nadal trafiają się okazałe sandacze i bolenie. Czysta woda wymaga już bardziej finezyjnego sprzętu i znacznie ostrożniejszego poruszania się nad brzegiem. W zasadzie to nic nowego, ale w porównaniu z czasem kiedy z rekordowymi okazami spotkać można się było w samo południe w gwarnym miejscu, gdzie z jednej strony brzegu woda bombardowana była kulami zanętowymi a po drugiej jazgotała kąpiąca się młodzież, teraz brań należy oczekiwać raczej w krótkich godzinach przed świtem i jak wynika z relacji wędkarzy, pora ta jest najlepsza nie tylko latem ale i w miesiącach jesiennych. Właśnie wtedy kiedy słońce wschodzi około godziny 6 wyprawa we wczesnych godzinach rannych (3-4) może przynieść niespodziewane efekty. Innym nieodzownym czynnikiem jest odpowiedni dobór i częstotliwość podania zanęty w celu przywołania rozproszonej i wędrującej ryby, oraz przyzwyczajenia jej do miejsca. Wymaga to spokoju i znacznie większej cierpliwości od wędkującego niż było to w poprzednich latach, kiedy sprawę zanęcania i grupowania się ryb załatwiały dwa rowki ściekowe horteksowy i browarowy wpuszczające do Sanu odpadki swoich produkcji. No cóż, coś za coś. Teraz mamy czystą wodę, i wędrującą rybę w poszukiwaniu pożywienia. Wiesław Furmański (wifer)
    1 polubienie
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

W dniu 25 maja 2018 roku weszło w życie Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r - RODO. Abyś mógł korzystać z portalu Podkarpacki Serwis Wędkarski potrzebujemy Twojej zgody na przetwarzanie danych osobowych oraz danych zapisanych w plikach cookies. Proszę o zapoznanie się z Polityką prywatności.